10 października 2001, przed hotelem i koncert, Paryż
Po przeżyciach z dnia poprzedniego, byliśmy zmęczeni, mimo że od koncertów z Polski, Czech i Niemiec minął miesiąc kumulacja zmęczenia chyba sięgnęła zenitu. Postanowiliśmy udać się pod hale nieco później niż poprzedniego dnia. Opłacało się. Mimo że byliśmy Ok 17.00, a nie o 14.00 to w hali jeszcze bliżej, bo w pierwszym rzędzie, ale za to bliżej prawej strony sceny, trochę głośniki nam zasłaniały i kamery. Trochę inny układ kamer, niż w poprzednim dniu. Jedna kamera na wózku, który jeździł wzdłuż sceny i dwie kamery „ręczne” po prawej i po lewej stronie których nie było poprzedniego dnia. I znów muzyczka psycho, „gadżet” który przybijał piątki z pierwszym rzędem, niestety do nas nie dotarł, bo kabel od mikrofonu gdzieś się zaplątał i wypadł mu z ręki robiąc straszny pisk. Ogólnie nieco mniej ludzi niż poprzedniego dnia, ale atmosfera równie gorąca, znów nie było nic do picia, ale doświadczeni bezmyślnością organizatorów mieliśmy swoją wodę. Kiedy się dało i jak długo mogliśmy trzymaliśmy w górze drugą flagę z napisem „NEXT TIME WITH ALAN!„, którą też pod koniec puściliśmy w obieg, ale bez skutku. Po Personal Jesus [84] znów skandowaliśmy I Feel Loved [52]… bez rezultatu. Martin podchodząc do mikrofonu, zapomniał włożyć sobie odsłuchy do ucha, i zaczął grać Home [83], przerwał, włożył ją i powiedział przepraszam po francusku, co jest mylnie tłumaczone jako przeprosiny za nie zagranie I Feel Loved [52]. Co nas zaskoczyło? była rodzina chłopaków na tym koncercie! kilka osób, tuż przed samym występem pod ochroną weszły „laski ” i jakiś dzieciak, ale chyba to nie był Jack? wniosły drinki i spokojnie zasiadły tuż nad samą flagą francuzów „MODE NATION”. Właśnie w tym kierunku Dave posyłał całusy szczególnie przy Freelove [83].
Mamy tylko nadzieję, że koncert który zostanie zmontowany na DVD nie będzie ubogi o kawałek z „flagą” i nas Polaków, chodź było słownie dwoje będzie widać. I po koncertach… Znów przyjechaliśmy pod hotel ok 14.00 w czwartek 2001.10.11 i okazało się, że zespół jest jeszcze w hotelu i zaraz wyjeżdża na lotnisko. Było sporo fanów, skład z poprzednich dni i trochę nowych twarzy m.in. z modenation.com Czekaliśmy cierpliwie pod hotelem ale w odległości ok 10 m od głównego wejścia. Przez drzwi widzieliśmy Andy’ego z walizkami. Bardzo nam zależałoby do nas wyszedł, bo brakowało nam tylko jego autografu i zdjęć z nim.
Kiedy pojawił się w drzwiach robiliśmy zdjęcia, krzyczeliśmy do niego, a On podszedł do nas i rozdawał nam spokojnie autografy i pozował z nami do zdjęć. Niektóre Francuzki, całował w policzki ;-). Byłem w szoku, kupiłem na mieście kilka minut wcześniej gazetę depeche MODE które dałem Andy’iemu do podpisu. Zdziwił się jak mu to pokazałem, zapytał się czy to jeszcze wychodzi? i czy może wziąć mojego markera, żeby podpisywać innym!!! Bardzo spokojny i kulturalny gość!!!
Co innego Martin, który wyszedł kilka minut po Andy’m. Pojawił się w drzwiach i od razu ze swoją walizką na kółkach pędził do samochodu, tak szybko, że boy hotelowy musiał mu pomóc. Schował się w samochodzie mimo naszych głośnych prób zaproszenia go. Tylne drzwi limuzyny minivana by otwarte, więc podszedłem do tyłu z gazetą i masterem, a Martin w tym czasie wysiadł z samochodu i do nas podszedł!!! podbiegłem do niego i zapytałem się:
– Czy może dać mi autograf? – Nie bo musiałbym rozdać wszystkim, a nie mam czasu!!! Macie papierosa???. Nie mogłem uwierzyć! Martin pyta się nas czy moglibyśmy go poczęstować fajkiem! Lidzia w tym czasie pstrykała jak nakręcona aż skończył się film. Martin wybrzydzał : – Nie chce Marlboro!!! Nie chce Cameli!!!
Ponieważ ja i Lidzia nie palimy i jesteśmy przeciwnikami tego typu używek, nie zadowoliliśmy Martin’a ;-( tylko jakiś koleś miał fajki o jakie mu chodziło, miał satysfakcje w postaci przypalenia Martinowi. Po krótkim Thanx!Martin odwrócił się i pomaszerował do samochodu, który po chwili odjechał. Dave wyszedł kilka minut za Martin’em, ale z uśmiechami schował się w limuzynie wraz z Kessler’em. Pomachał nam, pokiwał głową i odjechał. Wszystko co przeżyliśmy w tym pamiętnym tygodniu zapamiętamy do końca naszych dni.
Już dziś nie możemy się doczekać wydania EXCITER LIVE DVD!!!
08-09 października 2001, przed hotelem i koncert, Paryż
Z moją żoną Lidzią, pojawiliśmy się w Paryżu w niedziele. 07.10.2001, ale pierwszy dzień kiedy byliśmy w szoku i odbyliśmy bliskie spotkania trzeciego stopnia, to poniedziałek 08.10.2001. Ale od początku. Pojechaliśmy do Paryża na tydzień, na koncerty i zwiedzanie oczywiście. Wyruszyliśmy w miasto w poniedziałek, jeden dzień przed pierwszym koncertem. Na „szanse-lize” byliśmy ok. 12 i szliśmy do Łuku Triumfalnego, gdy po lewej stronie przy jednej z restauracji zauważyliśmy trzech „paparazzi” wyczekujących na kogoś „famouz”. Ledwo wyjąłem aparat a z restauracji wyszedł Paul McCartney z nową żoną i zrobiłem mu fotkę!!! Krzyknąłem do Paula: Hey Paul!, a on: Halo I see you!. Byliśmy w szoku, to był znak, po rozmowie z fotografami dowiedzieliśmy się że są w hotelu Four Seasons i przyjechali dzisiaj!!! Gdy podeszliśmy pod hotel spotkaliśmy tutejszych fanów: Charlotte, David’a i Christopher’a byli spoko, ale ich angielski, a właściwie brak jego znajomości nas zadziwił. Na migi niestety, dowiedzieliśmy się że:
– depeche MODE przyjechali dzisiaj 08.10.2001 poniedział – Dave wyszedł z hotelu na miasto. – Martin i Andy są jeszcze w hotelu.
Dziś rano kiedy przyjechali, Chris dał Dave’owi T-Shirt z Jezusem i napisem Thanks God I am V.I.P podobno był bardzo zadowolony. Hotel Four Seasons znajduje się obok równie ekskluzywnego hotelu Prince de Galles, vis’a vis hoteli jest podjazd tylko dla limuzyn i taksówek. Miedzy uliczką, a główną ulicą jest przystanek autobusowy, który obraliśmy za strategiczne miejsce. Po kilku chwilach z hotelu wyszedł gość z ekipy depeche MODE po przejściu uliczki skręcił za rogiem kamienicy. Czuliśmy ze coś się niedługo wydarzy!!! Po około 15 min. z odległości ok 100 m zobaczyłem gościa z ekipy i… Dave’a który nadchodził od prawej strony hotelu. Krzyknąłem do Lidzi, Charlotte, David’a i Chris’a że idzie!!! Mieliśmy przygotowane aparaty fotograficzne, kartki, okładki płyt. Kiedy do nas podchodził trzęsły nam się nogi a serce waliło jak dzwon, uśmiechnąłem się do Dave’a o on założył okulary, kiwną głową i powiedział: OK! Wtedy podeszliśmy wszyscy do niego bardzo spokojnie z uśmiechami, a moja żona nie kryła wzruszenia. Powiedzieliśmy mu, że go kochamy i przyjechaliśmy z Polski!!! Dave na to:
– Bardzo Dziękuje!!! Doceniam to!!! Dziękuje!!! Jestem Zaskoczony!!! Zaprosił nas do wspólnego zdjęcia mówiąc: – Ok!!! Chodzie Tutaj!!!
Objął nas, potem rozdawał autografy, niestety mieliśmy ze sobą tylko bilety na przyjazd do Parisa i właśnie na nich Mr G. zaszczycił nas swoim zamaszystym podpisem. Trudno mi opisać co wtedy czuliśmy… chyba nie można tego sobie wyobrazić. Po odprowadzeniu Dave’a do samych drzwi hotelu i kilkunastu minutach przeżywania i niemal płaczu, czekaliśmy na kolejny miły akcent. Wiedzieliśmy że Andy i Martin są w hotelu. I właśnie stało się! ku naszemu zaskoczeniu nagle Martin pojawił się przed hotelem ze swoją panną !!! podszedłem do Marta , podałem mu dłoń!!! i powiedziałem:
– Hej Martin!!!Jesteśmy z Polski czy możemy zrobić sobie z Tobą zdjęcia?!!! a on: Ok! Dzięki, Ok ale szybko!!! rozdał autografy, ale do pozowania zdjęć nie dał się namówić, więc musieliśmy radzić sobie sami ;-(. Kiedy już rozdał wszystkim graf, krzyknąłem do niego: – Do zobaczenia jutro!, a Martin: – Jutro będziemy filmować show. – Słucham!? Naprawdę? – Tak!! Jutro! Zapytałem czy będzie to filmował Anton?, a Martin z uśmiechem : – Tak , Tak!!! Anton!!! Odprowadziliśmy wzrokiem Martin’a i jego żonę do pasów na przejściu dla pieszych i kiedy było zielone światło a Oni byli już w połowie przejścia jakiś samochód nadjeżdżający z prawej strony niemal nie przejechał Martin’owi po butach!!! Krzyknęliśmy: – Uważaj!!!Martin zatrzymał się i rozejrzał jak grzeczne dziecko w lewo, potem w prawo i jeszcze raz w lewo i przeszedł bezpiecznie na drugą stronę!!! UFFF…
Później dowiedzieliśmy się ze francuscy kierowcy , nie zwracają Remarks na światła na przejściach dla pieszych a na niektórych skrzyżowaniach ,jest dodatkowa sygnalizacja świetlna z napisem: „KIEROWCO, PIESZY MA PIERWSZENSTWO!!!” Po około 3 godzinach Martin wrócił z zakupów ale oddzielnie, swoją kobietę puścił… przodem, wróciła kilka minut przed nim. Po Martin’ie zauważyliśmy Peter’a i Christian’a. Zrobiliśmy sobie z nimi fotki, byli tak zakręceni że weszli do hotelu obok!, potem się wycofali z uśmiechami na twarzach. Czekaliśmy jeszcze na Andy’iego ale okazało się, że jest w hotelu i niedługo wszyscy wyjdą na nocny spacer. Jak ostrzegł nas Tony (ochroniarz chłopaków) jeśli podejdziemy do nich zbyt blisko i będziemy chcieli zrobić z nimi zdjęcia lub prosić o grafy, to nas odepchnie. Mamy zachować respect bo mają się przejść ulicą do jednego z pubów. I tak się stało, wyszli, ale bez Dave’a ;-( przeszli na drugą stronę ulicy do pubu „LA VERANDE” gdzie zostali do późnej nocy.
–
09 października 2001, Pierwszy koncert Hala BERCY
Na ten koncert czekaliśmy szczególnie podnieceni, przecież mieli to nagrywać!!! na DVD, musimy być blisko! mamy dwie polskie flagi: pierwsza z napisem „THANX 4 POLAND” trzymana przeze mnie, a druga z „NEXT TIME WITH ALAN!” przez Lidzie. Przyszliśmy pod hale ok. 14. Pełen komfort , kultura, kilka rzędów bramek, spokój, istna sielanka, słoneczko! zupełnie inaczej niż 2 września ;-(. Czekaliśmy tak do 19 a w hali… byliśmy blisko w 3 rzędzie!!! Pierwsze wrażenie: sektory z miejscami numerowanymi to czerwone krzesełka, duży wiszący na środku hali telebim, ogólnie mniejsza hala niż Pages Arena w Pradze, ale o wiele bardziej sławna wręcz kultowe miejsce. Zwróciłem uwagę na kamery: patrząc na scenę – dwie po prawej i po lewej stronie ok 40 m od sceny, bliżej sektor dla kamery na wysięgniku też po prawej stronie i dwie kamery po boku. Właśnie stanęliśmy po prawej stronie sceny, między pierwszą bramką a sektorem dla kamery. Niemal pełen komfort , za nami nikt nie stoi tylko co jakiś czas podchodzi ochroniarz, będziemy mogli spoko trzymać wysoko polskie flagi!!! Od sufitu naliczyłem co najmniej 30 wiszących mikrofonów co jakieś 15-20m. Jest już duszno, psychodeliczna muzyczka jak zwykle, cały czas jeszcze jasno, palacze w swoim żywiole, czuć trawę! jeszcze ten dym. Rozglądamy się po hali… widzę dwie flagi niemieckie jedna po prawej stronie w sektorze numerowanym na koronie, a druga w pierwszych rzędach po środku z napisem UWE. W sumie szkoda ze nie widzę innych rodaków, ale trudno. Meksykańska fala, kamera na wysięgniku tuż nad naszymi rękami coś jak In Your Room [84] z DEVOTIONAL TOUR na VHS, oklaski, krzyki goście z francuskiego fan klubu na trybunie mocują flagę WE ARE MODE NATION WE ARE IN BERCY ROOM. Musze się przyznać, ze to już 3 koncert z suportem „gadżeta” jaki widzieliśmy i co raz bardziej ich muzyka mi wchodzi!!! O godzinie… 21:20 zgasło światło i zaczęło się show. Standardowe, bardziej wyreżyserowane, Dave skakał, krzyczał, tańczył jak zwykle super, Martin podskakiwał chyba jeszcze wyżej!!! Andy nic specjalnego, te samy gesty, trochę zmienił bo jak podnosił podkoszulek to spadły mu okulary i był trochę zmieszany!!! Nie będę opisywał całego koncertu bo niczym oprócz It Doesn’t Matter Two [8] i wołaniem publiki I Feel Loved!!! się nie różniło, sami będziemy mogli zobaczyć to na DVD już wkrótce! Ale ogólnie… koncert jeden z najlepszych jakie było nam przeżyć !!! Widać było, że jest to nagrywane. Bootleg już dostępny, a co do żabojadów, śpiewają głośno, ale nie tak jak Polacy. Super nagłośnienie i przestrzeń w hali powodowało ze było to show!!! Gdyby nie to, że nie było wody, a ochrona bacznie wypatrywała każdego błysku i zabierała aparaty wystawił bym ocenę 5.
Opisze według mnie najlepszy moment na całej trasie, osobiście moment który zapamiętamy do końca życia. Jak już wspomniałem mieliśmy dwie flagi które trzymaliśmy wysoko jak tylko możemy i długo tak aż nie zdrętwiały nam ręce. Przy When The Body Speaks [84], przy ciiiiichoooooo… krzyknąłem do Dave’aWE LOVE YOU!!!, a on uśmiechnął się i pokiwał głową w naszą stronę. Już wtedy czułem z nim kontakt! Przez wszystkie piosenki darliśmy się jak zwykle dając z siebie wszystko, ale moment kulminacyjny przyszedł dopiero na Neve Let Me Down Again [84].
W Berlinie 2001.09.06 też staliśmy w 3 rzędzie po prawej stronie i z całych swoich sił przy Enjoy The Silence [84] rzuciłem flagę, która niestety nie doleciała ;-((( byłem zawiedziony bo po chwili Dave podszedł bliżej i wtedy może by mi się udało! Czekałem więc na kolejne show i coś mi mówiło że może w Paryżu się uda!!!
I stało się!!! Właśnie przy Never Let Me Down Again [84], gdy już wszystkie ręce falowały Dave podszedł pod naszą stronę wypatrując tłumu śpiewającego refren, w tym momencie zwinąłem flagę w lewym ręku przerzuciłem do prawej i z całych sił rzuciłem w kierunku Dave’a, a flaga poleciała i zawisła na mikrofonie który był na stojaku trzymany przez Dave’a!!!
Zamurowało nas, nie wiedziałem co robić! A Dave najwyraźniej zdziwiony też osłupiał!! Polska flaga wisi na mikrofonie w hali Bercy!!! Powiedział tylko GOOOD SHOOOT!!! i prawą ręką ściągnął flagę z mikrofonu odrzucając ją na bok. Ten moment tak utkwił nam w pamięci, że jak to opisuje trzęsą mi się ręce!!! spełniło się moje kolejne marzenie!!! Haven Can You See What I See!!! Mam tylko nadzieje że tego nie wytną i na DVD będziemy mogli wszyscy podziwiać polską flagę na mikrofonie Dave’a!!! Zespół pożegnał się ukłonami i całusami!!! Zeszli ze sceny, a my jeszcze nie mogliśmy uwierzyć w to co się stało. Kilku Francuzów przybijało ze mną piątki i mówiąc Mr. FLAG! Na nogach jak z waty, spoceni i bardzo spragnieni po zakupie bardzo drogiej wody wróciliśmy do hotelu.
EXCITER TOUR: 31 sierpnia – 02 września 2001, Warszawa i Tor Wyścigów Konnych
_
31 sierpnia 2001, Warszawa, pod hotelem
Kiedy koncert Tangerine Dream dobiegł końca, razem z kolegami redakcyjnymi wyruszyliśmy do hotelu przywitać depeche MODE. Kulturalnie podjechaliśmy pod hotel. Byłam pewna, że już tłum fanów będzie pod nim stał, a tu – dupa. Nikogo nie ma. Źródło mieliśmy jak zwykle nie zawodne, łącznika bezpośrednio w hotelu, ale sami w pewnym momencie zwątpiliśmy i zaczepiliśmy delikutaśnie stojącego odźwiernego pytając…, a on dyskretnie odpowiedział nam, że… „TAK”. Fajowo pomyślałam sobie i fajowo, że nie ma nikogo tylko my… aha i Monika, która przespała całą imprezę w samochodzie.
Kiedy spojrzałam na zegar stojący pod hotelem była godzina 01.18, kiedy Sierocki wraz z operatorem kamery przyjechał do Bristolu. Widząc tego starego „depecha” adrenalina skoczyła mi wraz z sercem do gardła. Dreszcz mi przeszedł do samych majtek, bo zapowiadało mi to, że depeche za chwilę podjadą. I faktycznie. Ledwo co sierota zamknął za sobą drzwi od hotelu jak podjechały samochody.
I nadal, w mordę, byliśmy tylko my – [SHAME TEAM] i nikogo więcej…, aha i śpiąca Monika w samochodzie. Najpierw podjechał Dave. Dopiero jak podjechał samochód z Martin’em i osobna furgonetka z Andy’m zaczęły podjeżdżać samochody i taksówki z fanami. Ci co może podjechali własnymi autkami mieli ok., natomiast ci co taryfami gorzej. Łatwo się domyśleć. Ale pamiętam, że było takie zamieszanie, że kiedy już właściwie depeche weszli do hotelu fani zaczęli nas pytać: Już podjechali?, Już weszli? Faceci byli na wyciągniecie ręki. Jednak zakurwisty ich nastrój nie pozwolił nam się wzajemnie zbliżyć do siebie. Przetoczyli się jak kupa gówna nie zostawiając po sobie nawet smrodu, a co tu mówić kilku wzajemnych zdjęć lub autografów dla tych kilku osób pod hotelem, którzy przez 4 kwartały roku dłubią o nich zina. Dave przeszedł koło nas puszczając słynną już wiąchę get the fuck out of my way, Martin zamglony [przypuśćmy, że zmęczeniem], a Andy przesunął się tuż koło mnie. Ja wiem, że moja obecna wypowiedź jest dla wielu z Was bardzo kontrowersyjna ale nawet nie zdajecie sobie sprawy co wtedy czułam. Ból, gorycz, wielkie rozczarowanie i odruch wymiotny. Pomijam fakt, że Gahan’a wyobrażałam sobie nieco wyższego, Martin’a przystojniejszego, a Fletcher’a chudszego. Nadal uważam, że lata 87-88 najlepiej prezentowały ich wizualnie. To ja tych wypierdków mamuta przez 13 lat wynosiłam na ołtarze, ciary mi przechodziły przy słuchaniu ich muzy, w wieku 12 lat śnili mi się po nocach, ostatnie pieniądze wydawałam na dyskografię i beznadziejnie gazetki, gdziekolwiek się ukazali – a taki Gahan mi powie: get the fuck out of my way. To dzięki mnie i Wam jeździ takimi samochodami, śpi w najdroższych hotelach, ma gdzie mieszkać i to pożądanie, no i ma co zjeść. Dzięki nam nosi te tatuaże, ćpa, chla i utrzymuje swoje rodziny. To do pozostałych członków depeche MODE także się tyczy. Wiedzą, że jak wierne psy będziemy na nich czekali gdziekolwiek i po cokolwiek. Mogą nam nasrać na głowę nie pocierając sobie dupy, a my i tak będziemy zadowoleni. Posłużyliśmy im jako maszynki do robienia pieniędzy i nadal to robimy. Bo w przeciwieństwie do nich nie potrafimy przejść obok nich obojętnie. I na tym polega ta zasadnicza różnica.
Kiedy już byli w środku patrzyłam na Was, na tych wszystkich ludzi zgromadzonych pod hotelem. Na tych chłopców wychuchanych z żelazkami na głowach i na te zapłakane dziewczyny pod drzwiami hotelowymi. Na te kwiaty od pewnej fanki [pewnie dla Gahan’a], które zaraz wylądowały w hotelowym koszu.
Wiecie co Wam moi Kochani powiem? Zawsze tak uważałam i moje poglądy na ten temat się nie zmieniły. Stanowicie najpiękniejszą subkulturę na świecie. Jesteście zawsze czysto i schludnie ubrani, a czerń dodaje Wam tajemniczości. To prawda. depeche MODE zawsze miał pięknych fanów. Piękne kobiety i pięknych mężczyzn…
…Odeszłam spod drzwi hotelowych zamroczona. Jakby ktoś mi obuchem w łeb przywalił. Zapaliłam papierosa i powiedziałam… Chcę wracać do domu…
_
01 września 2001, Warszawa, pod hotelem
Będąc w porze obiadowej na mieście razem z moim facetem podeszliśmy pod hotel. Jednak nie mieliśmy szczęścia aby ich spotkać. Natomiast mieliśmy przyjemność poznać technika pracującego na trasie Exciter Tour, osobistego ochroniarza Dave i jedną z back wokalistek. Dowiedzieliśmy się, że Martin jest w szpitalu przechlany, a Andy pojechał do knajpy oglądać mecz. Dalsza rozmowa zawęziła się – nie zgadniecie do czyjej osoby – Shania Twain. Popatrzyłam na ludzi ponownie stojących pod hotelem i skandujących …depeche MODE, depeche MODE… i nawet nikt z nich nie zwrócił Remarks jak Kessler wyszedł na miasto. Nikt się nim nie zainteresował, podobnie jak ludźmi z którymi staliśmy i rozmawialiśmy. Za Kessler’em puściła się tylko jedna fanka z chłopakiem i nikt więcej. Na koniec popołudnia wspólna fotka i do domu. Pogadaliśmy troszku z fanami, twardo stojącymi pod Bristolemi, i ruszyliśmy dalej…
Wieczorem pech chciał, że ponownie znaleźliśmy się pod hotelem. Dołączyliśmy z ciekawości do grupy – około 70 osób – fanów przeraźliwie krzyczących tradycyjnie …depeche MODE, depeche MODE…. I tu mały, ale fajowy, drobiazg. Kiedy wszyscy tak staliśmy i krzyczeliśmy środkiem ulicy zapychała na Łazienkowską fala kibiców. Oni: Polska, Legia, a my …depeche MODE, depeche MODE…. Minęliśmy się wzajemnie spojrzeniami. Oni swoje, a my nadal swoje. Dziwo, że nie było dymu. A właściwi dlaczego miał by być. Chyba tylko za to kto głośniej krzyczał.
Wracając… Nikt z hotelu do nas nie wyszedł. Jedynie tylko Gordeno i Gahan na sekundkę wychylili swoje zapijaczone łby z okna. Olano nas po raz kolejny. Na szczęście ten przystanek pod hotelem okazał się dla mnie i mojego towarzysza tylko chwilowy bo nagle odezwał się telefon komórkowy z informacją aby odebrać naszych przyjaciół, Moto i Jane, którzy specjalnie ściągnęli na ten koncert w Polsce aż z dalekiej Szwecji.
_
02 września 2001, Warszawa, klub Hybrydy – Służewiec
Jak dla każdego ten dzień był zafajdany po same uszy. Ledwo wstałam i razem z moim Szefem pojechaliśmy po Moto i Jane do hotelu. Wyprowadzę Was z błędu – to nie był akurat hotel Bristol. Następnie udaliśmy się – jak wszyscy – na imprezę do Hybryd, gdzie od wejścia słoneczka gromadzili się ludzie by delektować się dla nas religijną muzyką. Po drodze zabraliśmy ze sobą naszego redakcyjnego kolegę, który obecnie już z nami nie pracuje. W Hybrydach zabawiliśmy dosłownie chwilkę. Odżyły dawne wspomnienia. Nastrój robi swoje.
…Komórka praktycznie mi się urywała. Jak nie stary światek depeche MODE, to rodzina dzwoniła. Jak nie rodzina to Jan Paweł II i tak do samego wejścia do metra, skąd ruszyłam wraz z przyjaciółmi na koncert. W domu naturalnie przebierałam się 15 razy, a ostatecznie poszłam w tym w czym najlepiej się czułam. Byłam zła bo w powietrzu wisiał deszcz. Naturalnie spadł. Nie dość, że lało to od metra zapychaliśmy kawał aby na sektor vipowski się dostać. Drobna reklama w kolejce – Aggressiva 69 – i kolejna kolejka. Niby tak mieli przeszukiwać przy bramkach, a organizator całego tego spektaklu po sprzątaczkę włącznie dali solidnie dupy.
…Cudownie! Bramki pokonane. Makijaż spłynął mi do samych pięt. Wyglądałam niczym siostra miłosierdzia a majtki na tyłku przyjmowały kolejne krople deszczu. Skóra okazała się niczym zbroja rycerska. Co tu dużo mówić. Jakbyście tego samego nie doświadczyli. Kiedy szłam sektorem widziałam zawistne twarze ludzi stojących w gorszych sektorach. Doprawdy nie mieli czego żałować. Uwierzcie mi, w gorszym piekle nie można było się znaleźć. Tak bardzo się cieszyłam. Czwarty rząd… Większej kiły nie widziałam. Żadnej ochrony, służb porządkowych. Ludzie z vipa II weszli na vip I. Wszyscy zrobili istny burdel do tego stopnia, że chamstwo udowodniło jakim jesteśmy narodem. Ludzie na wózkach inwalidzkich oglądali nasze zmoknięte dupy. Niczym bydło staliśmy pod bramkami dzielącymi od sceny. Jedna wielka stajnia vipowska. Żadnej dyscypliny nas jako narodu nie nauczono.
Ja tam twardo wpierniczyłam się do swojego rzędu i zajęłam prawdopodobnie swoje miejsce. Co za palant wpadł na pomysł aby kredą ponumerować krzesełka? Deszczu to on nigdy nie widział? W sumie [SHAME] Team rozpadł się na czas koncertu. Jedynie połówki wzajemnie się przyciągały.
…Znowu byłam nie zadowolona. Tym razem z koncertu. Spodziewałam się czegoś lepszego. Gahan kolejny raz udowodnił, że podobnie jak my nawet na scenie zachowuje się jak cham. Po co pluć? Wywalać język? Nie lepiej było szczerze uśmiechnąć się do nas. Przywitać po tylu latach przerwy? To i tak było dla nas jak delicja. Tyle lat na nich czekaliśmy. Nie czułam atmosfery prawdziwego show. Lał deszcz. Facet przemókł mi doszczętnie i drżał niczym chomik przed odkurzaczem. Martwiłam się o niego. Starałam się uwagę moją podzielić na dwa. Byłam w stanie dla niego wyjść ze Służewca, aby się nie rozłożył, a on był w stanie dla mnie drżeć z zimna, by zostać na tym koncercie, wiedząc jak się cieszyłam z przyjazdu depeche MODE i tego biletu. I tak mimo wszystko czułam się szczęśliwa. Miałam koncert i ukochanego faceta w zasięgu ręki. Dwie drogie mi „rzeczy”. Spełnił moje marzenia. Zaprowadził mnie tam, gdzie sama pewnie bym nie dotarła. Całował mnie wtedy kiedy Dave zaśpiewał Freelove [83] – utwór dla nas o bardzo osobistej barwie. Czy kobieta może chcieć czegoś więcej? Ukochaną kapelę, ukochanego faceta i wzruszenie when the body speaks…
Natalia
Relacja Natalii z pobytu depeche MODE w Warszawie oryginalnie ukazała się w 6 numerze fan-zinu [SHAME].
EXCITER TOUR: 02 września 2001, Tor Wyścigów Konnych, Warszawa
_
Data 02.09.2001 dla fanów depeche MODE w Polsce będzie oznaczać tylko jedno: wspaniały koncert depeche MODE na Służewcu!!! Już teraz można stwierdzić, że będzie to wydarzenie legendarne i wspominane latami, jak koncert z 1985 roku. Zestaw utworów dla mnie był trafiony, chodziło przecież o promocję nowej płyty. Na poprzednich trasach też zespół grał większość utworów z nowej płyty, a np. na Devotional odegrał wszystkie [stąd przecież płyta Songs Of Faith And Devotion Live!]. Bardzo dobrze wypadł I Feel Loved [50], chyba najlepiej z całego Exciter’a, zaskakująco dobrze Dream On [85], Freelove [83]. Rewelacyjnie Dave odśpiewał When The Body Speaks [84]! Kto powiedział, że koncert depeche MODE musi być ciągle na wysokich obrotach, z nieustającym czadem??? Nie można stać w miejscu i grać ciągle tych samych kawałków w tym samym stylu! To nie Sex Pistols, którzy wydali jedną (!!!) płytę studyjną z premierowym materiałem, a reszta to odcinanie kuponów od tego sukcesu. Nikt chyba by nie chciał, by depeche MODE grali 20 lat Speak & Spell? Nie można pominąć wspaniałego wejścia Dave’a z utworem The Dead Of Night [83], a jego wyrzuty statywu do przodu wzbogaciły repertuar scenicznych gestów wokalisty. Dave ma wspaniały, silny i czysty głos, to jeden z podstawowych atutów depeche MODE. Przypuszczam, że gdyby na tym miejscu był inny wokal, ze słabszym głosem, kariera depeche MODE dawno by się skończyła. Martin też się nie oszczędzał, widząc wspaniałą reakcję publiczności. Najbardziej w pamięci zapadł mi Martin w Home [83]. Reakcje publiczności były niesamowite! Całe zwrotki odśpiewane chóralnie musiały zrobić wrażenie. Publiczność znała nie tylko stare hity, ale również nowe, co na pewno spodobało się zespołowi.
Oprawa sceniczna nie była jakaś rewolucyjna, ale na pewno robiła wrażenie. Bardzo ładnie wyglądały krople na Waiting For The Night [83], żółte kolory na Never Let Me Down Again [83] czy znakomity filmik na It’s No Good [83] [mam nadzieję, że uda się go zdobyć!]. Moim zdaniem dobrym pomysłem był boczny telebim: dzięki niemu widziałem jeszcze więcej, a ludzie w sektorze B chyba tylko stamtąd mogli podziwiać zespół. Jednak największe wzruszenie ogarnęło mnie na Black Celebration [83]. Nie spodziewałem się, że usłyszę ten utwór na żywo! Oszczędne animacje dodały niesamowitości temu hitowi. Największa zabawa była jednak na hitach z Violatora, w ogóle sporo było materiału z tej płyty! Kto by pomyślał, że usłyszymy na tej trasie Clean [75], Halo [84] czy Waiting For The Night [83] ???
Porównując trasę The Singles Tour 86 98 z 1998 roku było mniej typowych przebojów, za to więcej nastrojowości, ale i miejscami więcej czadu: Dave przypominał mi Gahan’a z Devotional Tour, najbardziej w I Feel You [83], Personal Jesus [84] czy The Dead Of Night [83]. Pokazał nam swoje tatuaże, musiał się nieźle rozgrzać, choć był przecież deszcz i niezbyt ciepło na rozbierankę!
Organizatorzy tradycyjnie nadają się na zsyłkę na Sybir, ale to inna sprawa. Bardzo podobali mi się fani: tam, gdzie się znajdowałem, pełna kultura, żadnego przepychania się, żadnych wyzwisk i zadym. Spodziewałem się, że może być gorzej. Również wspomniane reakcje publiczności nie są czymś tak oczywistym na koncertach depeche MODE na świecie. Podsumowując: mam nadzieję, że to nie była ostatnia wizyta depeche MODE w Polsce. A komu się nie podobał zestaw utworów, to niech żałuje, że nie jeździł na poprzednie trasy.
Filip
Relacja z koncertu w Warszawie, oryginalnie ukazała się po raz pierwszy 10 lat temu na poprzedniej wersji MODEontheROAD.
EXCITER TOUR: 02 września 2001, Tor Wyścigów Konnych, Warszawa
_
W południe Warszawa przywitała nas bardzo ciepłą i spokojną pogodą, która z pewnością nie zwiastowała tego co miało nastąpić wieczorem. Już na początku wychodząc z tramwaju przy Alejach Jerozolimskich, czuć było wiszące w powietrzu napięcie. Warszawa lekko kołysała się w rytm muzyki depeche MODE. Na ulicach wciąż mijaliśmy się z naszymi „braćmi i siostrami”, a w kawiarenkach i galerii centrum (do której razem ze Stefodotarliśmy zupełnie przez przypadek) wybrzmiewały z telewizji znajome dźwięki „Kolonijskiego” koncertu sprzed 3 lat, retransmitowane w ten szczególny dzień przez Polską MTV. Dziś wszyscy chcieli przypodobać się fanom depeche MODE. Właśnie w ten dzień Warszawa wydała mi się całkowicie innym miastem, znacznie bardziej ekscytującym i jakby o wiele mniejszym. Wszystko co najlepsze skumulowało się w jej granicach, przestał drażnić nadmierny hałas zakorkowanych ulic i zatłoczone chodniki. Miejscami mój umysł nie nadążał z pojmowaniem tego nowego obrazu Warszawy, który dotychczas był mi zupełnie obcy. Na każdym kroku był ktoś znajomy, ale nie osobiście. Jakiś depeszowiec z wypchanym plecakiem i zawirowanym spojrzeniem, patrzący ze zniecierpliwieniem na zegarek i w myślach odliczający czas do rozpoczęcia koncertu. Były też zwarte grupy i „starzy wyjadacze” oraz ludzie tacy jak ja i Stefo, dla których koncert depeche MODE był całkowicie nowym doznaniem, najskrytszym marzeniem, które wreszcie miało się spełnić by zaspokoić rozpalone do czerwoności serca, przepełnione muzyką i tekstami depeche MODE.
Zbliżała się 16:00, posileni w jednej z komercyjnych restauracji, postanowiliśmy zerknąć na mapę i ostatecznie ustalić nasze położenie względem Służewieckiego Toru Wyścigów Konnych, na których to miała dokonać się ta „czarna msza” jakiej oczekiwaliśmy od tak wielu lat. Jednak wraz z upływem czasu, zaczynałem coraz bardziej odklejać się od rzeczywistości, nawet z olbrzymią trudnością przychodziło mi skupienie się na zagęszczonych punktach Maps Warszawy i ulicach które miały nas doprowadzić do Służewca. Dobrze chociaż że Stefo miał dobre przeszkolenie w orientowaniu się w terenie (zwłaszcza w o wiele gorszych warunkach). Zatem bez najmniejszych sprzeciwów poddałem się jego sugestiom. W ten sposób na Służewiec udaliśmy się metrem, które samo w sobie było dla nas obu dosyć nowym i ciekawym doświadczeniem. I tutaj również nie byliśmy osamotnieni „w wierze”. Razem z nami, niemal większość pasażerów owego metra stanowili depesze, zmierzający w dokładnie tym samym kierunku co my. Kilka przystanków dalej metro zatrzymało się w końcu na stacji „Służew”, a stamtąd już zmasowaną grupą przemaszerowaliśmy w kierunku Torów Służewieckich, niemal jak pochód jakiejś nowej ideologii, która za najważniejszą datę wybrała sobie dzień 2 września 2001 roku. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do tego magicznego miejsca, adrenalina coraz bardziej uderzała mi do głowy. Służewiec stawał się powoli innym światem, miastem w mieście, wszystko co pozostawało za moimi plecami przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jednak w pewnym momencie widząc tą całą watahę śmiało idących do przodu fanów depeche MODE, poczułem się w duszy trochę obnażony. Tak, obnażony… ze swojej najskrytszej fascynacji której nikt nigdy nie potrafił docenić, zrozumieć, która była moim odrębnym światem, do jakiego nikt oprócz mnie nie miał dostępu. Teraz widząc tych wszystkich ludzi, musiałem otworzyć się na nową rzeczywistość, do której nie byłem przyzwyczajony. Uzmysłowić sobie że oni są tacy jak ja, oni też słyszeli Oberkorn, Sea Of Sin, czy My Joy, też znają każde słowo i każdy dźwięk muzyki depeche MODE. To wszystko przez kilka chwil nie mieściło mi się w głowie, jednak w tym szczególnym dniu bardzo wiele rzeczy mnie zaskakiwało, dlatego szybko przestałem się nad tym zastanawiać i znowu na główny plan wysunął się nadchodzący koncert.
Po pokonaniu grubo ponad kilkuset metrów moim oczom ukazała się wielka brama sektora A i B przy której „warowała”, niewyobrażalna masa ludzi. Szczerze współczułem im tego potwornego ścisku. Jednak moja przechadzka po ulicach Warszawy na szczęście nie musiała zakończyć się właśnie w tym miejscu. Tutaj tylko zaopatrzyłem się w koszuli promujące koncert i poszedłem dalej pod wejście sektora VIP. Niestety, organizacja wejść na koncert z tego (teoretycznie „ekskluzywnego”) miejsca była dosyć niefortunna, nieprzemyślana i całkowicie paradoksalna, co tylko powodowało we mnie napady niezdrowego już zniecierpliwienia a nawet złości i ostrych słów pod kątem organizatorów. Stojąc tak na deszczu w ścisku przed bramką z wykrywaczem metali, różne myśli chodziły mi po głowie. Ekscytacja mieszała się z niepokojem, skacząca adrenalina z bezsilnością. Na szczęście po wielu perypetiach pokonaliśmy razem ze Stefo tą parszywą formę odizolowania nas od sennych marzeń, które zaraz miały się spełnić na widocznej już dokładnie, choć jeszcze nie w pełnej okazałości scenie. Niestety, a może na szczęście, mój przyjaciel musiał zostawić kilka rzeczy w depozycie, co okazało się później zbawienne dla ich dalszej egzystencji. Mimo wszystko nie to było już w tej chwili najważniejsze.
Wraz z przekroczeniem progu bramki, z opaską na lewym ręku zbliżałem się do sceny, z coraz większym otępieniem. Przez całe ciało przechodziły mi dreszcze, serce biło coraz szybciej. To już był przedsmak tego co miało zaraz nastąpić. Dokoła wielka masa ludzkich twarzy, szum wielotysięcznej widowni która ściśle przywierała do barierek sektora A, setki ludzkich oczu patrzących na nas z nutką zazdrości. Sektor VIP był z kolei oazą całkowitego spokoju (przynajmniej przed koncertem). Nie było tu czuć tego napięcia i ścisku jaki dało się zauważyć w dalszych sektorach. Na razie przypominało to pewnego rodzaju elektro-piknik „pod chmurką”, która właśnie teraz postanowiła schłodzić umysły tej całej zbieraniny fanatyków, rozgrzanych do granic możliwości myślą o zobaczeniu tak ubóstwianych przez siebie osobistości. Z potężnych głośników wybrzmiewały (na razie na pół swoich możliwości) ciekawe utwory elektroniczne ze statecznym, ale doprawdy rozbrajającym „beatem”, w których (jak się potem okazało) maczał palce sam Martin Gore, jedna z najważniejszych postaci dzisiejszego wieczoru. Zaczynało się ściemniać coraz bardziej i coraz trudniej przychodziło mi czekanie na mój ulubiony zespół, nawet piwo wypite za horrendalną cenę bodajże pięciu zł razem ze Stefo, nie zdołało mnie uspokoić, jedynie zgasiło pragnienie, ale nadal trzęsły mi się ręce z wrażenia i czułem jakbym zaraz miał się rozlecieć na milion drobnych kawałków, przy pierwszych dźwiękach Intra i gitarowego Dream On [85] w wykonaniu Martin’a. Jednak nagle mój niepokój ducha przerwało wyjście na scenę supportu, dwóch zgrabnych panienek, które miały uprzyjemnić nam czekanie na depeche MODE w coraz bardziej natarczywych strugach deszczu. Atmosfera delikatnie się ożywiła, pomimo przejmującego wiatru, coraz przyjemniej stało mi się przed sceną widząc że już zaraz pojawią się na niej Dave, Martin, Fletch i reszta muzyków. Piosenki dziewczyn, lubujących się w klimatach synth-popowych rzeczywiście trochę mnie rozgrzały i uspokoiły. Niestety taki stan równowagi emocjonalnej utrzymywał się tylko w czasie trwania każdej z piosenek. Gdy muzyka milkła, budził się we mnie instynkt prawdziwego, zmokniętego i zdesperowanego depeszowca, któremu nie wystarczy już ta subtelna rozgrzewka, fanatyka który pragnie decydującego starcia z żywiołem o nazwie depeche MODE.
W końcu ciągłe wołania nieludzkim głosem, który zaskakiwał swoją barwą i doniosłością mnie samego, doprowadziły do tej upragnionej chwili. Bardzo powoli i ociężale zaczyna ulatniać się z potężnych głośników Easy Tiger [84]. A na scenie pojawiają się jedni po drugich, członkowie ekipy dM. Powolny Tygrys trwa, a ja połykam łapczywie każdą zmianę i ruch na jeszcze zaciemnionej scenę. Aż w końcu moim oczom ukazuje się Martin Gore, ze swoją gitarą, rozpoczynający szybko i płynnie swoją instrumentalną wersję Dream On [85]. Wtedy już sam nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje tu (gdzie stoję) i kilka metrów przede mną. Zaczęło się robić na prawdę gorąco. Od tej chwili byłem praktycznie niewolnikiem, gitary Martin’a. To była prawdziwa gorączka. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem i klaskając delektowałem się muzyką wypływającą z rąk tego genialnego muzyka. Jednak prawdziwy wybuch euforii nadszedł dopiero przy pierwszych dźwiękach ostrego i drażniącego wszystkie zmysły The Dead Of Night [83], w tym miejscu pałeczkę lidera na scenie przejął Dave, którego doskonały głos zmiatał wszystko z powierzchni ziemi. Wtedy skacząc w rytm muzyki czułem że rozpiera mnie energia, którą emanuje ten nieprzeciętny człowiek na scenie. Moje uwielbienie łączyło się z zafascynowaniem i podziwem. Czułem niesamowitą bliskość z zespołem, którego obraz znałem jak dotąd tylko ze zdjęć i filmów. To wszystko było aż zbyt piękne żeby mogło być prawdziwe, jednak czasem marzenia się spełniają. Dave szalał na scenie wprowadzając zamęt w mojej głowie, a ja miałem wrażenie że co jakiś czas patrzy w moim kierunku co już w ogóle nie mieściło się w mojej percepcji. Ogólnie The Dead Of Night [83] na żywo, brzmiało fantastycznie, doskonała propozycja na rozruszanie publiczności. Później chwila wytchnienia i całkowitego zasłuchania w The Sweetest Condition [83]. Dalej klimat rósł i malał dawkowany w niewielkich ilościach, tak żeby oszołomić, ale nie nasycić. Dave wyraźnie z biegiem czasu coraz bardziej otwierał się na publiczność. Energia bijąca z obu stron kumulowała się szczególnie na nim, ale także na publiczności. Działała wręcz jak jakaś substancja odurzająca, bo jestem pewien że w innych okolicznościach, po całym dniu chodzenia pieszo ulicami Warszawy nie zdołałbym ustać nawet 20 minut, a co tu jeszcze mówić ponad dwóch godzin. Kolejnymi piosenkami jakie szczególnie utkwiły mi w pamięci, były po kolei When The Body Speaks [84], Waiting For The Night [83] i przepiękny Sister Of Night [24]. Była to z pewnością najwolniejsza i o najbardziej kontemplacyjna część koncertu. Przy When The Body Speaks [84], poszło w ruch kilka paczek zimnych ogni, które razem ze Stefo przemierzyły pół Polski aby w końcu dotrzeć na Służewiec. Szkoda tylko że płonęły nader szybko, a ich zapalanie w ścisku i przy takim siarczystym deszczu było niezbyt wygodne. Jednak kiedy już płonęły, utworzył się delikatny i niesamowicie przyjemny klimat, jakby pewnej wspólnoty religijnej, złożonej z tej wielotysięcznej widowni teoretycznie obcych sobie ludzi. Ja również z zimnym ogniem w ręku kołysałem się w rytm muzyki i subtelnego śpiewu Dave`a, który chyba jeszcze bardziej od nas wczuwał się w ten wszechobecny nastrój pokoju, wyciszenia i miłości. Ta piękna ballada, otworzyła moje serce na kolejny utwór – Waiting For The Night [83]. Była to bodajże pierwsza piosenka w czasie której na wielkim ekranie z tyłu sceny pojawiła się konkretna prezentacja, podkreślająca w genialny sposób piękno owej kompozycji. Na pewno właśnie tej piosenki i tej prezentacji nie zapomnę do końca życia. Było to doznanie z pewnością niematerialne, całkowicie metafizyczne i jak dotąd niezgłębione. Wtedy właśnie słysząc klimatyczny i pełen nieprawdopodobnego piękna Waiting For The Night [83] , czułem że czegoś takiego w życiu może już nigdy nie przeżyje. Spadający z nieba deszcz przestał mi przeszkadzać a nawet był jakby kolejnym perfekcyjnym elementem prezentacji, skupiającej się właśnie na miarowych uderzeniach kropli, która wtapiała się w lustro wody zgodnie z rytmem muzyki. Czułem jakby ten nierealny i wyimaginowany deszcz przeniósł się tutaj na widownie, tak bym jeszcze bardziej mógł poczuć magię i nieprzeciętność muzyki depeche MODE. Tego wrażenia nie sposób opisać słowami, to jakby uczucie przejścia w całkowicie inny stan skupienia. Po tych piorunujących doznaniach przyszedł czas na to by Martin zabrał głos i chwycił za serce, już i tak oszołomioną publiczność. Sister Of Night [24], a raczej jego wersja akustyczna jaką zaprezentował nam Martin, przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Po prostu powalała na kolana, do tego zaangażowanie jakie wkładał w jej wykonanie Martin potęgowało wrażenie swoistego misterium którego wszyscy byliśmy świadkami. To było jak grzebanie w odmętach mojej duszy, tak aby w końcu przy refrenie wyrzucać z siebie wszystkie troski i doznać wewnętrznego oczyszczenia. Gdy utwór dobiegał końca, czułem że po raz kolejny, przeżyłem prawdziwe i niepowtarzalne wewnętrzne święto, z udziałem Martin’a jako duchowego przewodnika. Naprawdę fantastyczne doznanie…
Deszcz jakby po spełnieniu swojej funkcji przy Waiting For The Night [83], nieco się przerzedzał, a koncert trwał nadal. Martin zaśpiewał jeszcze Breathe [84], i powoli przychodził czas na nieco szybszą część koncertu, którą otworzył już Dave, śpiewając z wielkim uczuciem, Jedną z najlepszych kompozycji z Exciter’a – Freelove [83]. Utwór doskonały w swojej formie, teraz nabrał jeszcze większych rumieńców w wersji koncertowej. Jednak prawdziwym wyczynem w wykonaniu depeche MODE był chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie utwór – Enjoy The Silence [84], To była już prawdziwa euforia, wtedy chyba najlepiej czułem smak spełnionych marzeń. depeche MODE nie zawiedli mnie, muszę przyznać że Enjoy The Silence [84] na Warszawskim koncercie był najlepszym utworem jaki kiedykolwiek miałem okazje usłyszeć. To był już praktycznie hymn, grany dla wszystkich fanów depeche MODE i zaśpiewany przez nich samych razem z Dave`em i Martin’em. Enjoy The Silence [84] zawsze doskonale prezentował się na koncertach, jednak jego część instrumentalna tym razem dosłownie ścinała z nóg. Była rewelacyjna, doskonale zsynchronizowana i cudownie dopełniona genialną solówką w wykonaniu Mr. Martina L. Gore`a. Myślałem że w czasie tego utworu wyjdę z siebie pod wpływem takiej potężnej dawki energii. Serce wyrywało się z zawiasów, a dusza niemal wychodziła z ciała. Ten utwór pozostanie w mojej pamięci również na bardzo, bardzo długo, naprawdę takich rzeczy się nie zapomina. Później zabawa rozpoczęła się na dobre. Bardzo ciekawie brzmiało I Feel You [84] oraz In Your Room [84] z kolejną nieprzeciętną prezentacją na „big screenie” z tyłu sceny. Następnie nadeszła pora na nieco nowsze nagrania depeche MODEczyli It`s No Good [83] oraz całkowicie świeżutki I Feel Loved [50]. Z czego ten ostatni szczególnie dobrze prezentował się na tle szlagierowych przebojów depeche MODE. Nadał nieco dyskotekowy charakter całemu temu przedstawieniu, a wirujące i nakładające się na siebie słowo love obecne na ekranie potęgowało wrażenie rytmicznej hipnozy, przerywanej tylko okrzykami I feel loved!!!. Wtedy byłem już mocno zmęczony, chociaż co ciekawe nie czułem tego zmęczenia w czasie trwania piosenek, ale chwilę po ich zakończeniu. Dobrze że przerwy nie trwały długo, no a poza tym czekało mnie przecież jeszcze sporo wrażeń tego pięknego wieczoru. Na początek depeche MODE postanowili dobić mnie swoim rewelacyjnym Personal Jesus [84]. Gdzie zarzynając resztki swoich strun głosowych wołałem z całkowitym oddaniem reach out and touch faith!!!.
Po tym wszystkim pozwolili mi na chwilę wytchnienia, a Martin rozpoczął Home [83], tak by przygotować mnie na decydujące starcie, którego sam do końca jeszcze nie byłem świadom. Kolejnym punktem programu, był niesamowity Clean [75], przy którym znowu malutkie światełka, stanowiące żelazny punkt scenografii koncertu, zjechały na dół, aby uświetnić pełen uczucia i przejmujący wokal Dave`a w tej świetnej kompozycji. Kiedy Clean[75], dobiegł końca, nastąpiła chyba największa niespodzianka w czasie tego koncertu, otóż dane mi było usłyszeć fantastyczny utwór który rozpoczynał wiele lat temu moją przygodę z depeche MODE. Już przy pierwszych dźwiękach Black Celebration [82], łzy stanęły mi w oczach. Ten utwór ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, a słysząc go na żywo, cała moja dotychczasowa fascynacja depeche MODE przechodziła mi przed oczami. Te cudowne lata kumulowały się w małe porcje które w ciągu paru sekund przemykały mi po głowie jedna po drugiej. Dlatego właśnie Black Celebration [82], odebrałem w wyjątkowo dotkliwy i namacalny sposób, miałem wrażenie jakby Dave, Martin i Fletch zagrali ten kawałek specjalnie dla mnie. Była to moja wewnętrzna Czarna uroczystość, która pozostanie w moim sercu na zawsze. Potem przyszedł już czas na prawdziwe apogeum dzisiejszego, bardzo długiego wieczoru. Ekran zabarwił się w żółte plamy a Martin rozpoczął swoim charakterystycznym riffem utwór kończący ten niesamowity koncert – Never Let Me Down Again [84]. Znowu ziemia zadrżała i wszystko zaczęło pulsować. Kolejny raz ulatywałem wysoko w jakąś niezbadaną przestrzeń i naprawdę nie chciałem za nic w świecie schodzić na ziemie. Tym utworem depeche MODE znowu pokazali że nikt nie może się z nimi równać. Również i tutaj, tak samo jak w przypadku Enjoy The Silence [84] część instrumentalna działała na mnie całkowicie rozbrajająco. Wręcz bombardowała mnie swoją siłą przekazu, energią i napięciem jakie wypływało z głośników. Zaraz po niej przyszedł czas na rytualne machanie rękami, bez którego nie mogło się obyć żadne publiczne wykonanie tej świetnej piosenki. Ja również mimo tego że byłem już całkowicie opadnięty z sił, zebrałem się w sobie i na znak Dave`a zacząłem imitować (wraz z resztą widowni) falujące na wietrze łany zboża, które tak naprawdę porusza nieprzeciętna muzyka depeche MODE, a nie jakiekolwiek oddziaływanie środowiska naturalnego. Szczerze mówiąc kiedy wszyscy podnieśli ręce do góry niewiele już dało się zobaczyć z tego co działo się na scenie. Mimo wszystko nie oto tu chodziło, Dave poruszył nawet najbardziej uśpione zakamarki publiczności, która jakby podwoiła się w swojej liczebności. Dyrygował nią według swojego uznania, a ona posłusznie spełniała jego polecenia. Znowu był to jeden z wielu magicznych momentów w czasie trwania tego koncertu. Kolejne całkowicie odjazdowe i niepowtarzalne przeżycie. Po zakończeniu Never Let Me Down Again [84], owacjom nie było końca. Scena jaskrawo zabarwiła się białymi strumieniami światła, a depeche MODE powoli ją opuszczali, machając nam na pożegnanie i życząc dobrej nocy oraz rychłego zobaczenia następnym razem. Jednak tak naprawdę, to my mieliśmy powody do tego by im gorąco dziękować, za to że zechcieli zagrać dla nas w czasie tego deszczowego wieczoru.
Gdy już ostatni członek ekipy opuścił scenę, w mgnieniu oka uzmysłowiłem sobie jak wielkiego wydarzenia byłem przed chwilą uczestnikiem. Oczywiście od razu jak tylko ruszyłem się z miejsca, dały o sobie znać (skutecznie znieczulane do tej pory) nogi. Z fizycznego punktu widzenia miałem wrażenie jakbym przed chwilą wyszedł z pralki automatycznej, jednak we wnętrzu czułem duchowe oczyszczenie, spokój i radość. Kierując się razem ze Stefo, do wyjścia, brodziliśmy po błotnistym trawniku, który z pewnością długo nie zapomni tego wyjątkowego dnia (tak samo jak my). Chaotycznie próbowałem ogarnąć myślami to wszystko co się działo tutaj jeszcze przed paroma minutami. Jednak w głowie miałem istny mętlik, nie mogłem pozbierać myśli, które wciąż krążyły gdzieś poza mną, jakby zapominając o tym że koncert przeszedł już w tym momencie do historii. Ale jak się potem okaże, jeszcze długo po tej chwili mój umysł nie powróci do stanu sprzed koncertu. Już nigdy nie będzie tak samo jak przedtem. Koncert otworzył przede mną nowe horyzonty patrzenia na muzykę, delektowania się w nią w całkowicie nowy, nieznany mi dotąd sposób. Mimo wszystko opuszczając teren Służewca, czułem w sobie lekką nutkę żalu na myśl o tym, że to wszystko już minęło i być może bardzo długo przyjdzie mi czekać na kolejny tak cudowny koncert w wykonaniu depeche MODE. Co gorsza w tej kwestii nie ma mowy o żadnych zamiennikach, żadna grupa nie gra tak dobrze jak depeche MODE i dlatego warto wspominać tamten dzień oraz z nadzieją czekać na kolejną czarną uroczystość w wykonaniu tego najfantastyczniejszego zespołu na świecie. Dla mnie osobiście była to duchowa podróż poprzez kalejdoskop uczuć i wrażeń, które zawsze były częścią mnie, a teraz mogły wyjść z głębi mojej duszy, napełniając ją całkiem nowymi doznaniami i przeżyciami. To było jak dziwny sen, który tak naprawdę powinien zostać w sferze błogiej fantazji, jednak stał się rzeczywistością, w której na dodatek ja sam miałem czynny udział.
Na pewno to wydarzenie pozostawi na długo ślad w mojej psychice, dzięki niemu stałem się znacznie bogatszym wewnętrznie człowiekiem. Nawet teraz kiedy od koncertu minęły już prawie trzy miesiące, często go wspominam i coraz bardziej żal mi jest tego, że nie mogę przenieść się w czasie by jeszcze raz przeżyć to wielkie przedstawienie w wykonaniu depeche MODE na Warszawskim Służewcu. A póki co pozostają wspaniałe wspomnienia, zdjęcia i nadzieja, która każe wierzyć że kiedyś jeszcze raz zobaczę na swoje własne oczy muzyków z depeche MODE.
Fuego
Relacja z koncertu w Warszawie, oryginalnie ukazała się po raz pierwszy 20 lat temu na MODEontheROAD.pl
EXCITER TOUR: 29 sierpnia 2001, Skonto Stadium, Ryga
_
Do Rygi przybyliśmy już wczesnym rankiem, zostawiając sobie czas na poznanie miasta. Oczywiście zwiedzanie zaczęliśmy od poszukiwania hotelu, w którym mogłoby się zatrzymać depeche MODE, jak się później okazało nasze szukanie było zupełnie bezcelowe, gdyż depeche MODE przyjechali na stadion prosto z lotniska. Obchodząc kolejne sklepy w Rydze, natknęliśmy się na dość przyjemny zakątek, z którego płynęły znajome nam dźwięki z albumu Ultra. Sprzedawcy poubierani w koszulki depeche MODE, plakaty depeche MODE na ścianach doskonale potwierdzały klasę tego sklepu :). Tak więc, około godziny 17:00 pojawiliśmy się przed bramami stadionu „Skonto”. Ku naszemu zdziwieniu, kolejka była bardzo mała, ludzie nie pchali się zbytnio, wszystko wyglądało tak, jakby była to jakaś opera… Oczekując na otworzenie bram usłyszeliśmy próbę, podczas której zespół zagrał In Your Room [84], Halo [84], Martin zaśpiewał Home [83], a Christian testował swoją perkusję przy I Feel You [84]. Około godziny 18:15 otworzono bramy. Jako nieliczni mieliśmy ze sobą plecaki. Każde z nas miało także wnieść aparat i oczywiście udało się nam wszystkim. Pan ochroniarz przeszukawszy mój plecak, odnalazł tylko puszkę napoju, z którą niestety musiałem się pożegnać. Kiedy już dostaliśmy się do środka po raz kolejny zostałem mile zaskoczony, prawie w ogóle nie było tłoku. Niestety nie mieliśmy biletów na sektor Fan Zone, więc staliśmy nieco dalej, co jednak nie przeszkodziło w późniejszym czerpaniu radości z koncertu. Około godziny 20:00 na scenie pojawił się zespół Brainstorm, który miał tej nocy za zadanie rozgrzać wygłodniałe zespołu gardła. Mimo iż zespół nie zaprezentował jakiejś specjalnie powalającej na kolana muzyki, mi się jednak spodobał. Kiedy już panowie z Brainstorm pożegnali się z fanami, nastąpiło testowanie sprzętu, które polegało na sprawdzeniu klawiszy Gordeno, Gora oraz Fletcha (!!!). Kolejny test to sprawdzenie, krok po kroku, perkusji Christiana Eignera, oraz test wszystkich mikrofonów. Działa. Wszystko w porządku, pozostali więc jeszcze tylko trzej operatorzy świateł, którzy niczym szympansy wspięli się na swoje miejsca :). Z głośników cały czas wydobywa się rytmiczna muzyka z podkładem.
21:00. Nareszcie nadszedł ten moment, gasną wszystkie światła, słychać znane dźwięki Easy Tiger [84], na scenie pojawiają się: Christian Eigner oraz Peter Gordeno. Chwilę później dołącza do nich Andrew Fletcher, w tym momencie jest już niemiłosierny hałas, tak więc ciężko mi ująć słowami to co dzieje się kiedy to na scenę wchodzi Martin Gore i zaczyna grać akustyczną wersję Dream On [85]. Publika szaleje. Gore wydaje się być w świetnym nastroju gdyż od początku uśmiecha się do fanów. Zespół kończy grać Intro i rozpoczyna się The Dead Of Night [83], jednak na scenie wciąż nie ma Gahana. Czeka on do ostatniej chwili, aby pojawić się na kilka sekund przed rozpoczęciem śpiewu. Kiedy już Dave wychodzi na scenę, nie słyszę swojego krzyku. Podczas piosenki Dave jest bardzo żywy, biega ze statywem, podskakuje, już wiem, że koncert będzie naprawdę niepowtarzalnym przeżyciem. Zapomniał bym jeszcze dodać, że Andy także doskonale się bawi, robiąc to co zawsze, porywając publikę do klaskania. Po The Dead Of Night [83] pora na Sweetest Condition [83], po którym Dave wita fanów Goodevening Riga!!!, Halo [84], Walking in My Shoes [84], Dream On [85] oraz When The Body Speaks [84], podczas którego Dave z Martin’em śpiewają w duecie do mikrofonu tego pierwszego. Cieszy także zachowanie się obu panów kiedy to pod koniec piosenki Gore kładzie głowę na ramieniu Gahan’a, a po chwili Dave robi to samo, kładąc swoją głowę na ramieniu Martin’a. Następny kawałek to Waiting For The Night [83], podczas którego oglądamy dość ciekawą projekcję video, przedstawiającą spadające krople deszczu, rozpryskujące się na tafli wodnej. Po tej właśnie piosence na scenie zostają tylko Martin Gore oraz Peter Gordeno, który to rozpoczyna akustyczną wersję Sister Of Night [24]. Podczas tej piosenki na ekranach wyświetlana jest także projekcja, tym razem to sfilmowana pustynia, nad którą „przechodzi słońce”. Kolejne utwory to Breathe [84], wykonywane przez Martin’a, jednak już z Andy’m oraz Christianem. Freelove [83], podczas którego pod koniec wszyscy odśpiewują …ooh just freelove. Po tym czas na Enjoy The Silence [84], z fantastyczną wstawką perkusyjną pod koniec. Dalej I Feel You [84], wielki popis Gahan, który przy tej piosence nie oszczędza się ani trochę, In Your Room [84] z fajną projekcją video (pływające rybki w górnej części ekranu oraz rekin w dolnej), oraz dwiema czarnoskórymi wokalistkami, które Dave rozkazuje nagrodzić oklaskami. Czas już na It’s No Good [83], które powala nie samym wykonaniem, lecz video prezentowanym w tle. Film przedstawia Gahan’a w restauracji, który to usiłuję zwrócić na siebie uwagę kelnerki. Niestety, nie udaje mu się to. Po chwili do restauracji wchodzą Martin oraz Andy, i po krótkiej rozmowie kobieta wychodzi z nimi. Dave jest niepocieszony. Kolejne piosenki to I Feel Loved [50], podczas którego Dave daje kolejny popis w postaci swoich szaleństw oraz Personal Jesus [84] z chóralnym śpiewem Reach Out, and Touch Faith. Dave kończy: Than You Very Much, Goodnight !!.. Zespół opuszcza scenę, ale tylko na chwilę…
Po krótkiej przerwie depeche MODE pojawia się bez Gahan’a. Ta piosenka należy do Martin’a. Śpiewa (wspaniale, jak zawsze) Home [83], później wchodzi Dave. Grają kolejno Clean [75], Black Celebration [82] orazNever Let Me Down Again [84], podczas którego wszyscy zgodnie machają ramionami. W połowie piosenki Davestwierdza: Musimy już iść. Fani opowiadają: NIE!!!, na co Dave po raz kolejny Powiedziałem, że musimy już iść. Wszyscy: NIE!!!. To ja idę… – stwierdza Dave i chowa się na chwilę w rogu sceny. Kiedy kończy się Never Let Me Down Again [84] zespół już na dobre żegna się z publicznością, dziękuje za wspaniałe zachowanie.
Kiedy już wszyscy chcą się rozejść, zza sceny odpalone zostają fajerwerki. Niesamowity pokaz pirotechniczny trwa około 5 minut. Światła zapalają się. Stadion „Skonto” przypomina już teraz tylko „Krajobraz po bitwie”. Tysiące kubków po piwie oraz innych odpadów sprawiają, że miejsce nie wygląda tak atrakcyjne jak to miało miejsce przed koncertem.
Było to moje pierwsze spotkanie na żywo z zespołem, z całą pewnością bardziej udane niż późniejszy koncert w Wilnie, na którym nie było już tak wspaniale.
Płyta Exciter wywoływała u mnie i nadal wywołuje mieszane uczucia. Wiele lat po wydaniu tej płyty nadal nie pozostawia mnie obojętnym emocjonalnie. Być może jest to właśnie jej siła. Również trasa koncertowa wywoływała ówcześnie żywe dyskusje i mieszane uczucia. Jednak dla mnie ta trasa były pod wieloma względami jedyna i naj… i taka pozostanie na zawsze. Nie przebiła jej żadna późniejsza trasa, również dlatego, że historie, które były moim udziałem w 2001 nie wydarzą się już nigdy potem. Zanim wyruszyliśmy w trasę już m/w od marca planowaliśmy wyjazd. W miarę, jak na sieci pojawiały się przecieki, a management dM odsłaniał plan przyszłej trasy, nasza lista pęczniała, a my szykowaliśmy się finansowo i logistycznie, aby przeżyć łącznie miesiąc w podróży z i za depeche MODE.
Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałem okazji być tak blisko depeche MODE i wraz z moimi kumplami tworzyć lub towarzyszyć wydarzeniom, które miały wpływ na bieg wydarzeń wielu fanów depeche MODE w Polsce, a nawet Europie. Wiedza i doświadczenie nabyte podczas tej trasy pozwoliły nam w przyszłości lepiej planować i organizować wiele przedsięwzięć trasowych i około trasowych przy okazji koncertów depeche MODE w kolejnych latach. Nie będę ukrywał, że również dzięki temu, iż miałem okazję doświadczyć wielu historii, przeżyć na tej trasie, to na kolejnych trasach odpuściłem sobie masę akcji, po prostu nie musiałem już. Nie czułem większej potrzeby wystawania pod hotelami, wbijania się na imprezy z ekipą depeche MODE, czy wielu innych fanowskich akcji. Zostawiłem to już innym, którym do tej pory nie było to dane.
Plany na początku były ambitne: Tallinn, Ryga, Wilno, Warszawa, Praga, Berlin, Berlin, Hamburg, Lipsk, Monachium, Monachium, Oberhausen, a później doszło jeszcze Mannheim. Ostatecznie wygrał wariant niemiecki, co i tak było sporym przedsięwzięciem zważywszy, że poprzednie wyprawy na koncerty depeche MODE ograniczały się do wersji najłatwiejszych, czyli wyjazd na jeden koncert, przeważnie tam i z powrotem. Tym razem o wszystkim musieliśmy myśleć sami. Jak to nam wyszło, oraz gdzie warto się zatrzymać będąc w danym mieście przeczytacie na następnych stronach. Patrząc z perspektywy roku 2011 wiele z tego, co wtedy się działo i jak to robiliśmy wygląda dziś co najmniej dziwnie. Jest to o tyle istotne, że wtedy nie istniały tanie linie, bilety za 1 PLN, net tylko przez modem o prędkości 56k, a bilety często zamówić można było jedynie faxem. Jako biedni studenci możliwości mobilne mieliśmy dosyć ograniczone, więc zostawały właściwie dwie opcje, albo naście godzin autokarem, albo na bogato intercity i dalej ICE. Wyszło na to, że całą drogę na koncerty przemierzyliśmy kolejami polskimi i niemieckimi. Z pełnych kosztów, jakie ponieśliśmy to właśnie bilety kolejowe były tymi najbardziej kosztownymi elementami budżetu. Pewnie, że chcieliśmy zapłacić jak najmniej, ale problem był jeden – czas – właściwie nie było alternatywy dla szybkiego przemieszczania się za zespołem, szczególnie, jeżeli chcieliśmy zregenerować siły, szybko dojechać i być na stadionie, czy pod halą o czasie pozwalającym być blisko sceny. Dla zobrazowania skali finansowej problemu wystarczy, że powiem, iż trasa w 2006 roku na osobę kosztowała mnie ¼ tego, co w 2001 roku, a miałem okazję również odwiedzić m.in. Londyn. Wróćmy jednak do 2001 roku…
Z planów wyjazdu na wschód wyszło nie wiele i finalnie Warszawa okazała się pierwszym miastem na naszej trasie. Z jednej strony żałowaliśmy, że nie możemy uczestniczyć w powitaniu depeche MODE w Europie oraz w koncertach w Tallinnie, czy Wilnie, z drugiej strony pocieszaliśmy się, że skoro depeche MODE przyjeżdża po tylu latach do Polski, to jako Polacy powinniśmy rozpocząć podróż z depeche MODE od naszego kraju. Pomysł wyjazdu na wschód zrealizowaliśmy w 2006 roku w szczątkowej postaci wyjazdu do Wilna… i do tej pory żałuję tego wyjazdu.
Aby zacząć od początku trzeba się cofnąć do maja 2001 gdy trasa została oficjalnie ogłoszona. Oczywiście pomiędzy osobami najbardziej zaangażowanymi informacja ta krążyła już od jakiegoś czasu. Wszystkim zainteresowanym wieści o zbliżającej się trasie przybliżały ówcześnie Insight Site i ModernMode (przypis: obecnie ModernMode to depechemode.pl, a Insight Site nie istnieje). W tym czasie ModeOnTheRoad dopiero raczkowała (przypis: a teraz to jest 101dM.pl), ale nie to było istotne. Najważniejsze, że depeche MODE po 16 latach znowu zawitało do naszego kraju.
Do koncertu przygotowywaliśmy się długo, oj długo. Wiele piwa i wódki upłynęło na rozmowach o tym jak się ubrać, gdzie najlepiej stanąć, jak przemycić sprzęt foto i audio itp., a i tak wiele z tego co przeczytacie później było czystą improwizacją.
Dla mnie był to o tyle szczególny czas, że przygotowania do wydarzenia, jakim był koncert depeche MODE w Polsce, oznaczały masakryczna pęd i często robienie wielu rzeczy na raz. To były takie czasy, że człowiek udzielał się na wielu polach równolegle angażując się często ad hoc, nie zdając sobie sprawy ile tak naprawdę to pochłonie i ile kosztuje. Dobrze, że przygotowania do koncertu były w czasie wakacji, dzięki temu było i ciepło, i jakby czasu więcej, no i szkoła była jeszcze przede mną i nie zajmowała mi głowy. Finał był taki, że w okresie poprzedzającym koncert równolegle zajmowałem się przygotowaniami do zlotu (aftera) w Hybrydach, finalizowaliśmy i drukowaliśmy 5 numer fan-zine [SHAME], który miał wyjść właśnie na koncert w Wawie, na MotR i SHAMESite działał wspólny serwis poświęcony nadchodzącemu wydarzeniu (czyli jak bez problemu dotrzeć przeżyć dzień w Warszawie i zobaczyć koncert), który był non-stop aktualizowany, szykowaliśmy naszą trasę po Niemczech (hotele, przejazdy itp), pomagaliśmy zdobyć wielu fanom bilety na koncert do niesławnego sektora VIP, a do tego normalna praca na 8h od poniedziałku do piątku. Każde z tych przedsięwzięć robiłem z trochę inną ekipą ludzi. Telefon się grzał, a czasu było ciągle tyle samo.
Czym był i co to był za zlot w Hybrydach, czy fan-zin [SHAME] nie muszę raczej opowiadać, bo to można w miarę łatwo sobie wyszukać, o trasie za depeche MODE będzie dużo w kolejnych odcinkach tych wspomnień. Na chwilę chciałbym się zatrzymać nad tymi biletami do sektora VIP. Był to czas, że biletu nie można było kupić on-line, a raczkujące bileterie, empiki i inne tego typu przybytki zaskakująco szybko wypsztykiwały się z dobrych biletów, oczywiście masa była tych stojących w odległych sektorach. Osobą, która wiedziała, jak dotrzeć do źródła z dobrymi miejscówkami był Jack. Człowiek, który z racji swoich prac wiedział, gdzie się zakręcić, aby nabyć bilety możliwie blisko sceny. Tak się dziwnie złożyło, że aby być możliwie blisko sceny należało być w sektorze VIP, który był utkwiony przed sceną. Jako, że najlepsze są najprostsze sposoby, dlatego wybraliśmy się po prostu do centrali VIVA Art Music. Tam okazało się, że dystrybucja biletów dopiero startowała, lub miała wystartować. To w centrali tej agencji leżały bilety na najlepsze miejsca. Niewiele myśląc szybko obdzwoniliśmy bliskich znajomych i zebraliśmy zamówienia na jakieś 20 biletów. Z takim zamówieniem wybraliśmy się do agencji koncertowej. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że pracownicy agencji wyrażali obawy o sprzedanie się koncertu. W każdym razie to, albo od nich, albo my zaproponowaliśmy, że popytamy wśród znajomych, czy nie są chętni na kupno biletów VIP. Okazało się, że znajomi, którym za pierwszym razem pomogliśmy nabyć bilety też mają znajomych (???), a ci znajomi mają podobne potrzeby jak my (???)… dziwne 😉 Nasze drugie zdziwienie powstało, gdy zanim zdążyliśmy się obejrzeć, a dziesiątki ludzi dzwoniło do nas, czy nie możemy im pomóc zdobyć jakiekolwiek bilety na koncert, a jak się okazywało, że my możemy ale tylko załatwiamy te najlepsze, to często klękali z wrażenia.
Początkowo w robocie kryłem się jak dzwonił telefon, w sprawie biletów, bo to nie wypada, ale potem to już nawet nie wychodziłem z pokoju, bo tyle tego było, że nie wyrabiałem. Jack miał podobnie. Nagle się okazywało, że długie chwile spędzałem na tym, aby przekonać do siebie mamę jakiejś młodej fanki, iż nie jest to żaden wałek i może zawierzyć obcemu człowiekowi wysyłając w nieznane pieniądze, albo czekałem na osobę, której nigdy na oczy nie widziałem pod SGH lub Rotundą, żeby wziąć kasę. A przecież bilety mogłem dopiero przywieźć na następny dzień. Listonosz bywał u mnie po 3 razy dziennie z plikami kasy i przekazów, a bilety potem zwykłą pocztą szły do ludzi w Polskę i za granicę. Jeszcze w dniu koncertu umawiałem się z ludźmi na obiór biletów, pracując jednocześnie na Służewcu przy budowie sceny.
Niedoczas był permanentny, siły nie wiem skąd braliśmy, a jeszcze bieganie do radia, aby promować zlot, albo występować w charakterze tzw. przeciętnego fana, na których było w tym czasie zapotrzebowanie w mediach. Gdzieś tam po drodze trzeba było rozkręcać szybko rozwijającą się stronę MODEontheROAD, której dni chwały miały dopiero nadejść 😛
Poprzedniego dnia ustaliśmy plan na 02.09, który wyglądał następująco. Zbieramy się ekipą na rogu Wałbrzyskiej i Puławskiej, punktem zbornym był McDonald’s który był na rogu tego skrzyżowania. Godzinę ustaliliśmy na 6 rano, najbardziej załamanym z tego powodu był Jack, który nie lubił wcześnie wstawać, a do tego był po dwóch nocach walki z ekipą z depeche MODE w hotelu Bristol (kiedyś o tym napiszę… kiedyś). Karaś był w podobnym stanie, ale on z racji swoich zawodowych obowiązków był zaprawiony w bojach. Wsiedliśmy wszyscy do mojego auta i ruszyliśmy w kierunku Służewca. Pod bramą wjazdową zbierały się już pierwsze grupki fanów, to ci co mieli zamiar walczyć o pole-position. Biedacy nie byli świadomi jeszcze, że pierwsze miejsce na bramkach biletowych nie oznacza pierwszego miejsca przy barierce… ale to inna historia. My wjechaliśmy bramą techniczną jak do siebie. Zaparkowaliśmy gdzieś na tyłach budującej się sceny. Na miejscu dostaliśmy słynne plakietki AAA [All Acess Area], przygotowane przez VivaArt Music [VAM]. Jednak już wtedy mieliśmy świadomość, że nie wiele one były warte dla ekipy technicznej depeche MODE, ponieważ dla nich najważniejsze były ich wlepki trasowo-exciterowe, dlatego od początku prosiliśmy o udostępnienie takowych, gdyż mieliśmy cichą nadzieję, że dzięki temu jakoś zbliżymy się do zespołu.
Wiadomo, że byliśmy od początku nastawieni na zobaczenie jak największej masy rzeczy związanych ze sceniczną kuchnią tej trasy. Jednak nasze eksplorowanie zaplecza sceny mogło być często w kolizji do naszego oficjalnego statusu na tym terenie. W końcu mieliśmy pracować przy budowie sceny. Nie mniej naszym głównym narzędziem pracy był aparat na klisze… z zoomem (to był wtedy wypas 😉 ) i mini disc z mikrofonem, którym mieliśmy zamiar nagrać soundcheck i cały koncert.
Początkowo było sennie i bez większego ruchu i przede wszystkim było bardzo słonecznie. To co się stało z pogodą w dalszej części dnia było dla nas zaskoczeniem, choć pamiętałem z poprzedniego wieczoru prognozę pogody, która zapowiadała deszcz. Zakładałem, jednak, że będzie to letni deszczyk, a nie burza po której rękawy będą wisieć na wysokości kolan, a spodnie jedyny suchy fragment będą mieć po wewnętrznej stronie nóg 😛 Ale nie uprzedzajmy faktów.
Scena, jak i widownia powstawały sprawnie, gdy przyjechaliśmy spora część barierek była już ustawiona, więc początkowo nie było problemów przemieszczaniem się, a i roboty dla wykwalifikowanych fanów również nie było za wiele. Przemykaliśmy pomiędzy Stage Truckami, gdy w pewnym momencie natknęliśmy się na przenośną lodówkę turystyczną, która wyglądała jak kibel 😛 Widniał na niej napis „depeche MODE Stage Drinks” Na zdjęciach poniżej widzicie ją w całej okazałości.
Początkowo nieśmiało zaczęliśmy się kręcić w pobliżu sceny, aby wejść na nią, gdy tylko będzie okazja. Zachowywaliśmy się jak dzicy na widok odkrywców, wokół których kręcą się tubylcy, to bojąc się, to przełamując strach. Nie wiedzieliśmy, że dla ekipy technicznej byliśmy ludźmi od lokalnego promotora, a więc sprawdzeni, a więc swoi. Gdybyśmy chcieli to moglibyśmy łazić po cały terenie sceny bez ograniczeń. Jednak my w swojej nieświadomości sami się ograniczaliśmy. Dla nich to nie było problemem. Buszowaliśmy właśnie gdzieś pomiędzy truckami. W pewnym momencie technicznym udało się na chwilę odpalić nagłośnienie. Z paczek popłynęła linia bassowa do Halo [84], trzeba było zobaczyć nasze miny, ciary mieliśmy na całym ciele, te głębokie, przenikające dźwięki powaliły nas dokumentnie. Zanim dolecieliśmy i pomyśleliśmy o tym, żeby to nagrać, wstęp do Halo [84] się skończył i popłynął podkład do Walking In My Shoes [84] również z początkiem linii bassowej. Na tej pustej przestrzeni, w względnej ciszy brzmiało to powalająco. Zanim wygrzebałem swojego MD zaległa cisza. Nie przejęliśmy się tym, bo wydawało nam się to normalne, potem dowiedzieliśmy się co było przyczyną ciszy.
Koło południa, kiedy robiliśmy podchody pod scenę i chcieliśmy zrobić sobie tam zdjęcia okazało się, że w końcu jesteśmy potrzebni. Dostaliśmy zadanie ustawienia krzesełek przed sceną w tzw. sektorach VIP – od początku, na wiele miesięcy przed koncertem zgłaszaliśmy ekipie VAM, że to jest poroniony pomysł, ale myślę, że decyzja zapadła dużo wcześniej i bilety poszły już do druku, wpływu nie mieliśmy na to żadnego już. Pozostało nam tylko spokojnie rozkładać zwykłe, składane krzesełka, jakich wiele w biurach. – Na szczęście przez długie miesiące pracowaliśmy nad tym, aby w tzw. sektorze VIP znalazło się na tyle dużo normalnych fanów, aby w czasie koncertu to miejsce nie przypominało teatru zblazowanych gwiazd i gwiazdeczek lansujących się w czasie wydarzenia dla celebrytów, jakim dla wielu mógł się stać ten koncert.
W pewnym momencie nastąpiła mała konsternacja po stronie ekipy ustawiającej krzesełka ponieważ, po ponumerowaniu wszystkiego, co ustawiliśmy okazało się, że nie ma wszystkich krzesełek, dla wszystkich widzów z tego sektora, a nawet jeżeli by się znalazły, to nie będzie wystarczająco dużo miejsca na ustawienie wszystkich. Zaczęło się gorączkowe przesuwanie rzędów, aby zrobić miejsce. Tym czasem wszyscy ważni zaczęli się zastanawiać, skąd wziąć brakujące krzesełka, wybawieniem okazał budynek toru wyścigów konnych, skąd zabraliśmy kilkadziesiąt brakujących krzesełek. Były to takie ogrodowe, plastikowe krzesełka koloru niebieskiego. Doskonale to widać na filmie z budowy sceny na profilu YT/MODEontheROAD (film będzie zamieszczony . Mają one jedną fatalną cechę, przy zbyt energetycznym użytkowaniu… łamią się. No cóż. Ustawiliśmy je i znowu był problem, bo nie dość, że wciąż brakowało do pełnego stanu, to jeszcze okazało się, że plastikowe krzesełka są szersze i zabierają miejsce pod brakujące jeszcze krzesła. To już był jednak problem nie nasz tylko tych, co musieli je zapewnić. Jednak jak mi się wydawało oni też nie mieli z tym większego problemu. Słabo to już pamiętam, ale mam wrażenie, że brakujących krzeseł nigdy nie dostawiono.
Tymczasem na scenie zaczęły pojawiać się instrumenty i akustycy, którzy próbowali odpalić od jakiegoś czasu całe nagłośnienie. I tu pojawiło się wyjaśnienie ciszy, Techniczni od jakiegoś czas próbowali odpalić sprzęt co powodowało, że wywalało korki i zaczęło palić instalację. Myślę, że to był temat który bardziej zajmował ekipę trasową z depeche MODE i z VAM, niż wspomniane wcześniej krzesełka. Problem był tym gorszy, że na terenie budowy sceny nie było elektryka, a z racji tego, że był to weekend, to okazało się, że dla obsługi Toru Służewieckiego był to czas wolny, również elektryk współpracujący z VAM był podobno na telefon tylko i najwcześniej mógł być dopiero w godzinach, w których fani zgromadzeni pod murami toru mieli już być przy barierkach. Nie wiele osób zdaje sobie sprawę, że był to jeden z momentów, kiedy naprawdę blisko poważnego opóźnienia koncertu w najlepszym razie. Sytuacja była nerwowa.
Z odsieczą przyszedł Karaś, zaświecił przed oczami zgromadzonych uprawnieniami zawodowego elektryka. Wyrazu twarzy angoli i naszych nie da się opisać… bezcenne.
Po tej akcji wstęp na wszystkie zakamarki mieliśmy otwarty. Mogliśmy sobie łazić po scenie, zaglądać do królestwa Jaza Webba, co skrzętnie wykorzystaliśmy, efektem tego są poniższe fotki.
Zbliżało się popołudnie i stwierdziliśmy, że pora przebrać się z roboczych ciuchów, bo i tak właściwie wszystko zostało już zrobione i pora wskoczyć w ubrania koncertowe. Pogoda nadal była OKi, choć wiatr się zaczynał wzmagać. Już przebrani wróciliśmy na teren koncertu. Po za tym wiedzieliśmy już, że za chwile nadejdzie pora prób nagłośnienia z zespołem, a potem wbiegną fani i trzeba być gotowym na ten moment. Chwilę później pojawił się Darrel Ives, który zaczął swoją inspekcję. Finałem tego było wymuszenie na organizatorach przesunięcia przednich barierek bliżej sceny, ponieważ wg niego odstęp był za duży i Dave nie miałby wystarczająco dobrego kontaktu z publika. Chwilę później dostaliśmy esa, że zespół wyjechał z hotelu. Oznaczało to dla nas, iż za chwile zacznie się soundcheck. Nie w głowie było nam szarpanie się z płotem przed sceną, gdy na scenie pojawił się zespół. Z głośników popłynęły pierwsze dźwięki In Your Room [84]. Niestety nie dane nam było w spokoju wysłuchać próby. Darrel podleciał do nas i w krótkich żołnierskich słowach dał nam do zrozumienia, że mamy się nie opierdalać, tylko wziąć się do roboty. Było srogo, kolo mógł samym spojrzeniem złamać człowieka w pół. Chwilę temu przebraliśmy się w czyste ciuchy a już byliśmy mokrzy. Szarpanina trwała m/w tyle, co próbne In Your Room [84]. Tu mała dygresja: na tej trasie zawsze gdy zespół miał próbę leciał właśnie ten numer jako pierwszy. Czemu? Nie wiem, ale począwszy od Kanady, a kończąc na ostatnim koncercie w Mannheim 2001.11.05 zespół miał taki ustalony schemat.
Gdzieś za drugimi barierkami, czyli w miejscu, gdzie zaczynał się sektor dla stojących pojawiła się – nie wiadomo skąd – grupa fanek. Dave zapytał się akustyków jak wypadła próba, zanim akustycy odpowiedzieli ta grupka fanów wydała z siebie głos uwielbienia. Dave skomentował to w sarkastyczny sposób – Tak wiem, ale nie Was się pytałem. Wam się wszystko i zawsze podoba. Po In Your Room [84] rozpoczęło się małe jam session, które było dla nas narastającym zaskoczeniem. Najpierw Peter Gordeno zagrał krótką etiudę, która wg niektórych była podobno fragmentem utworu Chopina. Kolejne utwory spowodowały u nas jeszcze większy opad szczęki. Nagle z głośników popłynęła odarta z całej elektroniki wersja Condemantion [9], która Dave zaczął śpiewać ‘elvisem’, to jamowanie stawało się co raz bardziej bluesowe i przeszło w utwór Elvisa – Love Letters. Na tym skończyła się próba z udziałem zespołu. Euforia wstąpiła w nas powalająca. Adrenalina buzowała masakrycznie zaczęliśmy zachowywać się jak fani, czym wzbudziliśmy zainteresowanie ochrony depeche MODE. Od tego momentu mieliśmy już w plecaku gorący towar, a emocje uśpiły naszą czujność.tu dać Soundcloud
Niechybnie wystawiliśmy się na odstrzał. Darrel Ives podleciał do nas, z pytaniem co my tu w ogóle robimy? Kto nas tu wpuścił? Zerwał nasze wszystkie plakietki trasowe i kazał nam się wynosić ze terenu koncertu. Nie pomogły tłumaczenia, że mamy bilety, że pracowaliśmy tu przez cały dzień itp. Po raz kolejny było bardzo niebezpiecznie, a przed nami całkiem wyraźnie jawiła się wizja nie-obejrzenia koncertu. Darrel poszedł pod scenę i coś zaczął pokazywać lokalnym ludziom z VAM na nas. Właściwie to powoli, ociągając się przemieszczaliśmy się w kierunku z którego mieli za chwilę nadejść posiadacze biletów „VIP”. Skończyło się na tym, że najważniejszy techniczny po stronie polskiej przyszedł do nas za chwilę i przyniósł nam znowu identyfikatory AAA, oraz te wydawane przez zespół. Kazał nam iść na swoje miejsca na krzesełkach i nie wychylać się już, bo i tak mamy już przejebane ;-). Potulnie to uczyniliśmy i do pojawienia się fanów w sektorze VIP nie ruszaliśmy się praktycznie z miejsca.
Jeszcze tylko dwie godziny i support miał zacząć swój występ…
Koncert już się skończył. Chwilę później nasza czwórka stała już pod bramą z boku sceny, razem z grupką innych fanów. Staliśmy w składzie: Jack, Martini, Karaś i Turysta. Na klatach mieliśmy już przyklejone wlepki pozwalające dostać się do strefy „zakazanej”. Musieliśmy jeszcze odczekać jakieś 15-20 minut po to, aby dać czas na zebranie się wszystkim, ale też po to, aby dać czas chłopakom z zespołu na odsapnięcie po koncercie. Tryskaliśmy dobrymi humorami, od słowa do słowa wywiązała się między nami, a Darryl’em rozmowa. Na pewno pamiętał nas z Warszawy[kto by nie zapamiętał tych zakazanych twarzy :-)]. Na pytanie o autografy i zdjęcia dostaliśmy tylko krótkie stwierdzenie: ’Just drink and have fun’. W końcu weszliśmy za bramę. Szliśmy jak porażeni, jakoś gadka się nie kleiła. Po chwili doszliśmy do placyku ogrodzonego płotem z trzech stron, gdzie czekały na nas już browary chłodzące się w dwóch wielkich przenośnych lodówkach. Z czwartej strony placyku znajdował się cały backstage [a tam m.in. garderoby zespołu]. Na placyku był też rozstawiony stół do gry w piłkarzyki i kanapa 🙂 Rozgościliśmy się lekko i czekaliśmy na zespół.
Po chwili weszli tak, jak na koncercie: Eigner, Gordeno, Fletch i Gore, tylko Dave’a nigdzie nie było [dla ułatwienia: nie było go wcale]. Od razu podeszliśmy do Fletch’a…
– Hey Fletch, jak tam koncert? – Wydaje mi się, że publika była za cicha…
Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem, ale OK, skoro tak twierdzi to niech mu będzie, my nie mieliśmy prawie głosów, ale co tam…
– Ale Fletch jak ten koncert wypadł na tle innych, lepszy był niż w Pradze i Warszawie? – Wiecie co? Pijcie piwo i miłego wieczoru…
Lekko zlani przez Andy’ego patrzyliśmy jak idzie do grupki czekających na niego ludzi, z którymi przywitał się jak ze starymi znajomymi… W tym momencie pojawił się The Man – Mr. Daniel Miller. Pociągnęliśmy kilka łyków i zaczęliśmy gadać chwilkę między sobą.
Po chwili podszedł do nas Christian i razem z nami zaczął wspominać wieczory i noce w Warszawie, spędzone na „zwiedzaniu” miasta. Było przez chwilę na prawdę wesoło, bo wspomnienia były wciąż bardzo żywe i odczuwalne przez członków ekipy. Trwało to dobre paręnaście minut zanim poszedł w stronę garderoby. Jak powiedział, chciałby pogadać dalej, ale czas tuż po koncercie jest dla niego krytyczny i stara się nie mówić za dużo, parę razy nabawił się przeziębienia, czy bólu gardła.
W tym momencie nasza grupka trochę się rozlazła. Karaś z Turystą sącząc kolejnego Fostersa odkryli, że prawdopodobnie pokój wychodzący bezpośrednio na placyk i w którym były otwarte drzwi, to garderoba Dave’a. Panował tam straszny burdel 🙂 Jednak mimo to, byliśmy w stanie rozpoznać na wieszakach kilka kamizelek i marynarek 🙂 [łatwo można było odróżnić ciuchy, o dziwo Karaś rozpoznał tam również charakterystyczną kamizelkę z poprzedniej trasy gotową do użycia]. I wszystko to właściwie na wyciągniecie ręki… Ach, dlaczego nie pozwolili nam robić zdjęć…
Jack i ja dołączyliśmy do kilku fanów rozmawiających z Martin’em. Była to gadka o wszystkim i o niczym. W każdym razie było wesoło. Ku naszemu zdziwieniu, Martin rozpoznał nas z imprezki hotelowej w Warszawie :-).
Po kilku minutach Jack spotkał swoją starą znajomą – Winnie – która była z koleżanką. Staliśmy razem przez chwilę wspominając dopiero co zakończony koncert. W międzyczasie Winnieopowiadała o swoich przeżyciach z trasy w Stanach. Wspomniała, że była na jednym ze spotkań z zespołem, na którym Dave zawitał razem ze swoją nową żoną!
Sięgaliśmy po kolejne browary, a wieczór stawał się co raz przyjemniejszy. Obsługa przygotowała nam do wyboru: Beck’s, Fosters, Heineken [ulubione piwo Fletch’a] i jeszcze parę innych. W każdym razie przetestowaliśmy wszystkie :-). Tak podbudowani nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, a potem rozmowę, z Peter’em Gordeno, z którym w Warszawie nie było okazji dłużej porozmawiać. Po chwili rozmawialiśmy już jak starzy znajomi. Widać było, że browar zarówno u nas jak i u niego rozwiązał język. Pytaliśmy o Warszawę, o dopiero co zakończony koncert, ale i o warsztat i doświadczenie muzyczne saideman’a depeche MODE.
– Peter, jak to się stało, ze zacząłeś grać na koncertach z depeche MODE? – Wiesz nie pamiętam, to było gdzieś około 1997 czy 98 roku. Wtedy depeche MODE szukało klawiszowca na trasę. Ich manager zadzwonił do mojego managera, potem mój do niego, ustaliliśmy spotkanie, zdałem krótki test [:-)], podpisaliśmy kontrakt i jestem.
– Co robiłeś przed tym, zanim zacząłeś grać w zespole? – Razem z Georgem Michaelem nagrałem płytę Older, byłem tam klawiszowcem. Później grałem na klawiszach na trasie promującej ten właśnie album. Nagrywałem też partie klawiszowe do kilku kawałków U2 na albumie Pop.
– Jesteś w książeczce? – U Michaela jestem jako członek muzyków sesyjnych uczestniczących w nagraniu, a w przypadku U2 nie pamiętam, ale chyba jestem w podziękowaniach na tej płycie. Najlepiej to sprawdźcie Wy.
– Powiedz, kiedy Dave zmieni coś w swoim zestawie? – Przekonacie się już nie długo.
– Znaczy się jutro? – Zobaczycie…;-)))
To była pierwsza wskazówka, jaką dostaliśmy. Druga miała pojawić się następnego dnia pod hotelem. Tak rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, co jakiś czas spoglądaliśmy na Martin’a, Fletch’a, na Miller’a. Pojawili się nawet chłopaki z Fad Gadget. Chcieliśmy z nimi porozmawiać, ale w tym momencie podszedł do nas jeden z ochroniarzy i oznajmił, że spotkanie dobiegło końca. Wszyscy zebrani zostali poproszeni o udanie się w kierunku wyjścia. Oczywiście zespół udał się do garderób, a reszta została wyprowadzona za ogrodzenie. Wtedy ochroniarz powiedział nam tyle: ’Idźcie tą drogą, aż dojdziecie do asfaltu’. Później parę metrów i znajdziecie stację U-Bahn, przystanek autobusowy itp. Szli wszyscy, którzy tam byli. Jack, Karaś i Turysta zostali gdzieś z tyłu. Ja szedłem na przedzie z Winnie i jej koleżanką. Co ciekawe, przede mną szedł Miller i znajomi Fletch’a. Weszliśmy w las, nie było widać dalej niż plecy następnych ludzi. Zaczęły się żarty, pohukiwania, straszenie, przez tych z końca i z początku. Nawet Millerowi udzielił się ten nastrój. Koleżanka Winnie śmiała się, że będzie musiała opowiedzieć o tym w swoim programie, następnego dnia <lol>. Okazało się, że jest jedną z wziętych prezenterek niemieckiej telewizji, ale nikt z nas już nie pamięta której :-)).
Droga okazała się znacznie dłuższa nie przypuszczaliśmy. Jednak w końcu doszliśmy do skraju lasu. Tam jeszcze przez kilka dobrych minut staliśmy i rozmawialiśmy z Millerem i szefową niemieckiego Mute’a, którzy czekali na taksówkę. Po tym jak odjechali, towarzystwo też się rozeszło. Każdy udał się już w swoim kierunku, a nasza czwórka poszła na After Show Party. do jednego z kilku klubów, jakie tej nocy czekały na fanów, którzy zjechali na dwudniowe szaleństwo do Berlina. Impreza jednak nie była zbyt interesująca, więc długo tam nie zabawiliśmy i wróciliśmy do naszego hostelu.
Tak, jak do Oberhausen 2001.10.06 i tym razem zjechało sporo fanów z Polski. Nie przypuszczałem, że może pojawić się większa grupa niż 5 osób, gdy tymczasem: Zielona Góra w sile 3 os., Łódź 1 osoba, Warszawa 7 sztuk. Widziałem również polskie rejestracje z okolic Gdańska i Krakowa. Osób nie wspomnę, ale pozdrawiam ich serdecznie. Moja droga wiodła przez Berlin, Jacek jechał 19 godzin autokarem, a Sergiusz i Maciek jechali na ten ostatni koncert aż z Zagrzebia. Bilety na koncert czekały na nas już w czasie koncertu w Monachium 2001.09.29, więc nie można było nie jechać 🙂
Maimarkthalle, jest oddalone od centrum o parę kilometrów, leży na obrzeżu miasta. Pierwsze wrażenie, jakie było po wejściu do środka, to gdzie podziały się te samoloty… koncert odbywał się w miejscu, które żywcem przypominało hangar lotniczy. Na obrzeżach hali stały przenośnie budki z browarem i wszelkiego rodzaju wurstami, preclami itp. Część dla publiczności była podzielona na dwie części. Pierwsza była swego rodzaju fan-zone, a dalej była już otwarta przestrzeń dla tych, którym nie udało się dostać do tej pierwszej. Nie było żadnych miejsc siedzących, wszyscy mieli bilety z napisem Stehplatz. depeche MODE koncertowało w Mannheim w tym miejscu od zawsze. Jednocześnie ten koncert był ostatnim, gdyż w 2005, niedaleko powstała hala nazwana SAP Arena, od nazwy firmy, która produkuje oprogramowanie dla firm. Założyciel firmy ma syna który uwielbia hokej i dla tej dyscypliny została wybudowana ta hala. Oczywiście Maimarkthalle do tej pory istnieje i działa.
Jako pierwsi wystąpili Technique Tectonics. Kapela znana z występu w Warszawie 2001.09.02. Muszę przyznać, że tak jak na Służewcu, tak i tu zespół nie zrobił na mnie większego wrażenia. Weszły dwie panie, jedna nacisnęła play na swoich klawiszach, później wypuszczała tylko efekty itp. Druga pani wyraźnie potrzebowała wsparcia, bo cały czas stała oparta o stojak od mikrofonu. Panie zagrały dokładnie to co u nas.
Po chwili przerwy [jakieś 20 min] zaczęło się. Zestaw klasycznie do Waiting For The Night [83]. W czasie The Sweetest Condition [83] techniczni zapuścili na parę sekund charakterystyczny pisk znany z I Feel You [84], to był pierwszy kawał zgotowany zespołowi tej nocy. Jeszcze przed przywitaniem Dave powiedział, że ’Nie ma lepszego miejsca niż Germany do zakończenia trasy’ [polemizowałbym z tym], ale ok, ich wybór. Później rwące bębenki w uszach Good Evening Mannheim!!! i jeszcze głośniejsza odpowiedź publiki. Ruszyło Halo [84], później standardowo Walking In My Shoes [84], w trakcie którego już na intro Christian wszedł z perkusją. Podobnie było na Never Let Me Down Again [84]. Publiczność przez cały czas śpiewała z zespołem. Nie było momentu, w którym byśmy przestawali. Dave przed When The Body Speaks [84] musiał nas uciszać, by zacząć śpiewać. Już od tego kawałka ryczeliśmy wręcz linię melodyczną do Waiting For The Night [83]. Kiedy wyszedł Martin na środek nawet nas nie uciszał [bo nie było sensu], po prostu zaczął śpiewać Somebody [2]. Z tyłu za jego plecami pokazał się znany wszystkim obraz kanionu. Muszę to jednak przyznać, obraz ten nie pasował do piosenki w żaden sposób. Film nakręcony pod The Bottom Line [20] tym razem nie współgrał, tak jak choćby Sister Of Night [24]. Natomiast samo Somebody [2] zebrało pozytywne recenzje. W przeciwieństwie do wersji z 1998 roku, tym razem Peter zaprezentował wersję bardzo zbliżoną do tego, co kiedyś grał Alan, choć i tak była to wersja Petera.
Później nastąpiło Breathe [84], razem z Martinem śpiewaliśmy wszystkie wokalizy, nawet wcześniej niż sam Mart zaczynał, wypadło to świetnie. To było widać od samego początku, na ten koncert przyjechało wielu hard-corowców, wiele samochodów miało wymalowane napisy na tylnich szybach, jak na Niemców był bardzo dużo lotnisk. Wzorem koncertu z Warszawy 2001.09.02 pojawiły się sztuczne ognie. Kiedy tylko usłyszeliśmy pierwsze takty Freelove [83], w ruch poszły balony. Dave początkowo zaskoczony, wykrzyknął: ’There is a party, ha??!!!’ Przez cały kawałek było kolorowo od balonów. Przyznam się jednak, że nie było to co czarni depesze lubią najbardziej, wyglądało to trochę jak obrazy z koncertu jakiegoś dresiarskiego zespołu, ale że kawałek był zajebisty, to dało wytrzymać [żebym ja wiedział, że w 2010 roku za akcję z balonami zostaniemy uznani, za jeden z najlepszych koncertów, to pisząc słowa powyżej piałbym z zachwytu nad finezją i dobrym smakiem depeszy w 2001 – komentarz autora]. Śpiew publiki nie zatrzymywał się ani na chwilę, publika śpiewała Freelove [83], a Christian z Peterem rozpoczęli małe jam-session. Gdy zabrzmiały pierwsze takty Enjoy The Silence [84], my nie zdążyliśmy jeszcze skończyć śpiewania poprzedniego kawałka. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się już szybko: I Feel You [84], In Your Room [84], It’s No Good [83] i Personal Jesus [84]. Podczas wszystkich okrzyków Dave’a obsługa stołu mikserskiego dodawała echo. Brzmiało to czasami zabawnie. Podczas drugiej zwrotki Personal’a na scenę wtargnął Jez Webb. Dla przypomnienia, jest to osoba odpowiedzialna za strojenie i konserwację gitar Martin’a. Wszedł na scenę z dmuchanym telefonem, aby go wręczyć Dave’owi twierdził, że ma telefon z góry. Inny twierdzą, że był to ktoś inny, a Jez chciał tylko go ściągnąć ze sceny. Po skończonym utworze Dave powiedział: I’ll call you back! Koniec końców wyglądało to dosyć zabawnie.
Kiedy skończyła się pierwsza cześć, przyszła pora na nas. Po chwili milczenia zaczęliśmy śpiewać Everything Counts i tak, aż do wejścia Martin’a na scenę. Od razu wydało się dziwne, kiedy wszedł bez gitary. Wystarczyło jedno spojrzenie na siebie, i wiedzieliśmy że ten Pan coś kombinuje. I rzeczywiście zamiast Home [83] usłyszeliśmy World Full Of Nothing [1]. Płynnym niemieckim Martin zakomunikował, że ponieważ jest to ostatni koncert, to ma dla nas coś specjalnego. Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy po World Full Of Nothing [1] Martin zagrał Home [83]. Po raz kolejny ten Pan nas zadziwił na tej trasie. Jego biała i proste uzębienie świeciło ze sceny, podkreślając radość jaką miał z faktu wykonu tego numeru i zaskoczenia nas.
Zaraz po zakończeniu Home [83] na scenę wszedł Dave i wygłosił krótkie przemówienie. Podziękował wszystkim, Jez Webb i Man With The Power – Christian Eigner zostali wymienieni szczególnie w podziękowaniach. Później poleciało Condemnation [9]. Słyszałem ten kawałek poprzednio w Berlinie 2001.09.06 i o ile tam wypadł blado, to tym razem usłyszeliśmy ten kawałek tak, jak brzmieć on powinien. Z chórkami, z pięknym głębokim wokalem [może nie takim, jak w czasie Devotional Tour], ale ciary szły po plecach. Już od Home [83] pojawiały się napisy ’Thank You’, a przy Black Celebration [82] było aż biało od kartek tak, że były problemy z zobaczeniem tego, co dzieje się na scenie. Dave odkrzyknął do nas ’No! Thank You!!!’. W czasie Never Let Me Down Again [84] oprócz standardowego ’We Gotta Go!!!’, również Dave krzyczał ’Sorry!!!, Sorry!!!’. W trakcie mixu w środku utworu, Dave podszedł do boku sceny, powiedział tylko ’Come on, don’t be shy’ po czym za rączkę wyciągnął na scenę jakąś panią i pana z obsługi technicznej. W ślad za nimi na scenę wyszli wszyscy techniczni [jakieś 40 osób] i zaczęło się wielkie machanie rękami. A pomiędzy nimi wszystkimi Dave latał jak opętany:-) Po zakończeniu koncertu jeszcze długo zespół żegnał się z publicznością i obsługą koncertu. My długo staliśmy krzycząc i machając do zespołu….
Z przyjemnością oddałbym każdy inny koncert na którym byłem w czasie tej trasy na jeszcze jeden taki, jak usłyszałem i zobaczyłem w Mannheim. Nie wiem czy to magia tego miejsca, czy koniec trasy sprawiła, że i publika i zespół dali z siebie naprawdę dużo więcej niż podczas rejsowego koncertu gdzieś w środku trasy. W tej chwili pozostają tylko wspomnienia i zarejestrowany bootleg…
_
A skoro już mówimy o bootlegu, w czasie nagrywania koncertu, straciłem na chwilę czujność i dałem ponieść się emocjom. Niestety kosztowało mnie to schowanie mikrofonu w czasie Enjoy The Silence [84] pod kurtkę. Niestety to słychać. Darrel Ives wykrył moją aktywność i zaczął się zbliżać do mnie, na tyle niebezpiecznie, że groziła mi utrata całego nagrania. Na szczęście chwila strachu i migotania przedsionków skończyła się spadkiem jakości nagrania jednego utworu. Całe szczęście, bo potem na koncercie działy się takie fajne rzeczy. Myślę, że nie pomogła by tu znajomość nawiązana w czasie trasy, w innych miastach.
06 października 2001, Oberhausen Arena, Oberhausen
Do Oberhausen jechaliśmy różnymi drogami, część samochodem, pociągiem, autokarami. O dziwo koncert był bardzo licznie nawiedzony przez rodaków. Niby mała, nic nikomu nie mówiąca miejscowość pod Dortmundem i Duisburgiem, gdy tym czasem… Śmialiśmy się, że łatwiej jest nam się spotkać w Niemczech niż w kraju na zlocie, no bo po co bliżej. Z pamięci przytaczając spotkaliśmy Szymka z Zielonej Góry, jego druga połowę z Łodzi, Tomka z załogą z Wrocławia, a dalej Gdańsk, o Warszawie i okolicach nie wspomnę. W sumie tyle, że mały zlot można by zrobić. Mi przyszło jechać przez Berlin, ale Jacek i Karaś na skróty przez Amsterdam dojeżdżali z Polski, bo po co bliżej… ;-)))
Naładowani poprzednimi koncertami i spragnieni nowych udaliśmy się pod halę. Część załogi również z nadzieją, że zakupi bilety. Parę osób jechało na pałę. I tu mała dygresja… Podczas poprzednich koncertów, które miałem okazję widzieć normą było to, że koni z biletami było w brud. Do tego stopnia, że jak ktoś wytrzymał do zakończenia występu suportu, to mógł nabyć wjazd na koncert za 50-55 DEM. Sam osobiście zaczynałem pluć sobie w brodę, że musiałem wykosztowywać się, płacić haracze za to tylko, że chciałem zobaczyć zespół, a bilety musiałem opłacać przelewem, płacąc przy okazji haracze firmie wysyłkowej, mojemu bankowi i bankowi w Germanii. No ale cóż człowiek uczy się przez całe życie… ;-))). Tymczasem po przyjeździe pod Arenę okazało się, że biletów u koni za wiele nie ma. Te, które są do tanich nie należą i oscylowały na początku w okolicach 300 DEM. Nóż otwierał się w kieszeni, jak patrzyło się na tych ludzi, szukających z poświęceniem biletów i gdy słyszeli ceny… A szkoda słów. Koniec końców ludzie, którzy wytrzymali do 'za pięć przed koncertem’ mogli kupić bilety za jedyne 150 DEM. Wtedy cieszyliśmy się, że mieliśmy bilety kupione wcześniej i cena ich była o 1/3 mniejsza.
Teraz może o samej Arenie. Oberhausen jest taką sypialnią aglomeracji dortmundzkiej i byliśmy bardzo zdziwieni, że tej klasy obiekt znajduje się w mieście wielkości Wołomina. Wszystkich chętnych zapraszam na stronę Oberhausen Arena. Nasze miejscówki znajdowały się (patrząc ze sceny) po prawej stronie, dokładnie na wysokości sceny. Tak, że widzieliśmy wszystko, co się dzieje od strony technicznej. To właśnie po tej stronie było stanowisko z którego odpalano wideo na ekran, tu też Martin zmieniał gitary i tu Dave schodził kiedy Martin grał swoje numery. Mimo nie zadowolenia Jacka i Czarka (którzy od razu zaczęli kombinować jak tu dostać się pod scenę), ja byłem zadowolony z tego co dostaliśmy. Po kilku koncertach obejrzanych na wprost sceny była to świetna odmiana i możliwość obejrzenia koncertu z innej perspektywy. Dzięki temu mogliśmy obejrzeć wiele znanych fragmentów lepiej i dokładniej. Arena sprawiała wrażenie małej i czasami trudno było uwierzyć, że pomieściło się tam 12 tys. ludzi. Trybuny były bardzo blisko sceny, tak na rzut beretem ;-)))). Każdy maniak Dave Dancingu miał wyśmienity punkt obserwacyjny.
Koło 20.00 pojawił się Fad Gadget. Panowie jak zwykle dali występ około 40 min. Oczywiście nie znam tytułów wszystkich numerów, ale jak zwykle standard pt. Ricky’s Hand był jednym z punków ich występów. Pamiętam, że jeszcze w Berlinie kapela ta była wygwizdywana, ale już w Monachium fani potrafili być bardziej tolerancyjni i z większą wyrozumiałością przyjmowali występy Fad Gadget. Trzeba też przyznać, że również samo Fad Gadget z koncertu na koncert obywało się coraz lepiej ze specyficzną publiką, jaką są fani depeche MODE i potrafili nawiązać wspólny język. Niestety nie zagrali jednego z fajniejszych kawałków pt. Back To Nature, ale za to na koniec pojawił się fajny trance’owy kawałek, którego tytułu nie pomnę. W każdym razie swój występ support zakończył ze sporymi brawami, a gdzieniegdzie pojawiały się nawet okrzyki Zu gabe! Zu gabe! Zu gabe! (bis).
Przed koncertem wiedzieliśmy, że Martin 3 noce wcześniej nie zaprezentował niczego zaskakującego, po za standard swój z Europy. Po Dave’ie niczego się już właściwie nie spodziewaliśmy. Łudziliśmy się i głośno zastanawialiśmy, czy Martin zaśpiewa jeszcze kiedykolwiek The Bottom Line [20] lub Dressed In Black [3]. Chłopaki, którzy mieli okazję widzieć wykonanie The Bottom Line [20] w Monachium byli bardzo dumni i szczęśliwi, że to im przypadło w udziale jedyne wykonanie tego numeru w Europie. To znaczy wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jedyne. Na pewno jednak pierwsze. Tak zastanawialiśmy się i czekaliśmy na występ Martina i chłopak nas nie zawiódł. Na scenę wyszedł z gitarą, wiedzieliśmy, że to nie będzie zwykły koncert. Już krzyczeliśmy, ze będzie The Bottom Line [20], gdy tym czasem Martin zaskoczył jeszcze raz i od tego koncertu wplótł do setu na 4 koncerty – Judas [4].
Dalej koncert przebiegł bez zmian, pobyt w Oberhausen dla nas zakończył się na after party, by po upojnym weekendzie wrócić do kraju. Wracając do Polski wiedzieliśmy już, że nie jest to dla nas ostatni koncert, już w Monachium miałem w ręce bilet na ostatni koncert na trasie dodany ekstra w Mannheim 2001.11.05, ale to już inna historia…
Do Monachium przyjechaliśmy po całonocnej podróży przez Hannover. Rano przywitał nas komitet powitalny w postaci Caroli. Co prawda Carola mieszka w Mannheim, ale że pomogła nam znaleźć lokal na czas pobytu i znała Monachium, więc siłą rzeczy była pierwszą osobą na którą liczyliśmy. Thank You Carola!!! Ja również czułem się w Monachium całkiem swojsko i wiele ulic było mi dobrze znanych z pobytów w tym mieście. (Może kiedyś spiszę swoje wspomnienia z pobytu na trasie The Singles, ale póki co żyją one jako podania ludowe przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie.) Okazało się, że mieszkamy w bardzo przyjemnej okolicy, jedną stację od Olympiahalle i jak się później okazało całkiem blisko od jednej z imprez organizowanych po koncercie. Mieszkaliśmy tuż przy stacji Milbertshofen. Całe mieszkanie było do naszej dyspozycji, w lodówce chłodził się browar, a wszyscy rozgościli się w 3 pokojach po dwie osoby. 8-10 minut od dworca głównego.
Po szybkim dojściu do siebie wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta [szlakiem zespołu oczywiście]. Byliśmy pod hotelem, ale jak się dowiedzieliśmy zespół był już w tym czasie na soundchecku. Krótka sesja fotograficzna i odwiedziny w sklepach i jazda na miejsce koncertu.
Najpierw zagrał Fad Gadget, zaskoczyła nas zmiana zestawu piosenek w porównaniu do tego co mogliśmy usłyszeć w Berlinie, czy w Hamburgu. Set został wydłużony, ale zabrakło jednego z ciekawszych kawałków – Back To Nature.
Później już było tylko depeche MODE. Od początku mocny koncert, choć zespół jakby nie w pełni sił. Na pewno na minus można podać wykonanie przez publikę końcówki Freelove [83]. Wzorem koncertów z Kolonii publika śpiewała linię melodyczną do Waiting For The Night [83] po zakończeniu tego kawałka, jak i po wykonaniu Surrender [21], które tym razem wypadło naprawdę dobrze [choć nadal wolę ten kawałek w wersji z Singla].
Kiedy przyszło Enjoy The Silence [84] zespół złapał jakby drugi oddech. Koncert odmienił się na dobre, a Never Let Me Down Again [84] powaliło mnie dokumentnie. Podczas tego koncertu zespół nie ustrzegł się kilku błędów, ale o tym napiszę przy okazji opisywania bootlegu z tej płyty. [ponieważ miałem okazję nagrać cały spektakl owej nocy]. Z tego co dane było mi zauważyć, to pewne zmiany w riffie do Personal Jesus [84] i zmiany w oświetleniu do I Feel You [84] i Never Let Me Down Again [84].
Muszę przyznać, że w Monachium ochrona działała bardzo sprawnie. Jeden z Niemców, który nagrywał (jak sam mówi) wszystkie niemieckie koncerty z tej trasy musiał się pożegnać ze swoją kamerą. Po drugim numerze pojawił się z pod ziemi ochroniarz i zarekwirował sprzęt. Mnie udało się tylko schować mikrofon za siedzenie. Drugiego dnia było jeszcze gorzej. Cóż takie życie. Ale z drugiej strony poznałem Polaków z Wałbrzycha, którzy przenieśli lustrzankę. Wiadomo Polak potrafi :-))).
Wtedy to był wyczyn wnieść taki sprzęt, bo za głupią idiotencamera można było wylecieć z koncertu. Jednak majstersztykiem był wyczyn części z mojej paczki, która niepocieszona faktem posiadania biletów na trybuny postanowiła dostać się pod scenę, co też uczynili przy pomocy pożyczonego od jednego z przygodnie poznanych Niemców biletu na płytę. Wszyscy weszli pojedynczono wymieniając się biletem po przez wyjście „na chwilę” za potrzebą.
Ja koncert wraz Jackiem obejrzałem na trybunie, ale dzięki temu mam bootleg z występów Fad Gadget i depeche MODE. To, co mnie jednak najbardziej zasmuciło, to fakt, iż podobnie jak podczas drugiej nocy w Kolonii 2001.09.27, zespół grając drugą noc w Monachium 2001.09.30 zagrał rarytas z amerykańskiej trasy. W Kolonii 2001.09.27Martin zaśpiewał – Dressed In Black [3], a drugiej nocy w Monachium 2001.09.30Mart wykonał – The Bottom Line [20]. Wkurw był tym większy, że gdy on wykonywał ten numer na scenie ja właśnie dojeżdżałem pociągiem do Warszawy….
Plan następnego dnia był prosty: zobaczyć się z Dave’em tak, aby każdy mógł powiedzieć, że widzieliśmy się i rozmawialiśmy ze wszystkimi członkami zespołu. Pod hotelem stało już parę osób, ale nie był to tłum, taki jak pod Bristolem. Trzeba przyznać, że spotkanie pod hotelem w Warszawie i Berlinie, to dwa różne światy i nie dziwię się, że ekipa bała się w Warszawie. Po „przyjęciu” na Okęciu i pod hotelem, tu zachowanie ludzi było inne, wręcz obojętne i wypada zdecydowanie na korzyść Berlina. Tyczy się to przede wszystkim obsługi, która całkiem sprawnie potrafiła zorganizować ruch tak, aby fani, goście hotelowi i zwykli przechodnie nie pozabijali się. Przed hotelem ustawiono aksamitne barierki [tzn. złotego koloru paliki z ozdobnym sznurem pomiędzy nimi], które nie miały na celu zabarykadowania wejścia 🙂 Chodziło po prostu o to aby tych 10 fanów nie stało tuz pod drzwiami.
Przyszło nam czekać dobre trzy godziny. W międzyczasie do hotelu przyjechał Daniel Miller. Kilkanaście minut później podjechał srebrny Volkswagen Bus. Z hotelu wyszedł Fletch i nie śpiesząc się szedł do samochodu. Był w wyraźnie dobrym humorze, jednak my nie mieliśmy już ochoty na ponowną rozmowę z nim. Po chwili odjechał.
Krotko po tym, zza rogu wyłonił się Martin, który razem z 1/2 chórków, Gordeno i jednym ochroniarzem (Tony) najzwyczajniej w świecie wracał do hotelu z zakupów. Przywitał się ogólnie ze wszystkimi i nie niepokojony przez nikogo wszedł do hotelu.
Minęło kolejnych kilkanaście minut, cos zaczynało się pomału dziać… Do samochodu wsiadł Kessler. Po chwili podszedł do nas Tony.
– Być może Dave do was podejdzie. Ogromna prośba – nie przekraczajcie tych barierek, a będzie dobrze.
Szczerze mówiąc Jack z Karasiem za bardzo w to nie wierzyli. Podobna sytuacja była podczas The Singles Tour 86 98. Wtedy Dave właściwie wcale nie podchodził do fanów…
Staliśmy jeszcze z jakąś godzinę. W międzyczasie poznaliśmy kilku fajnych Niemców. Był tam też Los Gregos z kumplem z Wrocławia.
Czas do koncertu biegł nieubłaganie, a Dave’a jak nie było tak nie było. Przestaliśmy już powoli liczyć na dobre miejsca pod sceną. Poza tym planowaliśmy nagrywać ten koncert, a nauczeni doświadczeniem z koncertu w Warszawie, wiedzieliśmy, że w takich przypadkach lepiej darować sobie bliskie miejsca.
Nagle zrobił się ruch pod hotelem. Kierowcy zaczęli przestawiać Mercedesy, wrócił VW którym odjechał Fletch, a Darryl co chwila sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Miałem całkiem dobre miejsce po przeciwnej stronie zebranej grupki fanów, do tego aby robić zdjęcia. Ale niestety, na dźwięk słów nie znoszących sprzeciwu ze strony Darryla, musiał je opuścić. Był taki plan, że Łuki będzie robił zdjęcia z jednej, a ja z drugiej, ale finał był taki, że Dave został ostrzelany fleszami tylko z jednej strony.
I jest, stało się. Najpierw zamajaczyła jego postać gdzieś w oddali za szybą, a za chwilę wyszedł. Był ubrany w tą samą kurtkę skórzaną, jaką miał na filmie do It’s No Good [83] wyświetlanym na trasie, pod nią biała bluza. Do tego niebieskie dżinsy-dzwony i buty oczywiście na obcasie (prawdopodobnie koncertowe już). W ręku trzymał torbę z wielkim logo Adidasa :-). Na marginesie: chyba musiał chwilę przedtem brać kąpiel bo miał jeszcze mokre włosy 🙂 Roześmiany stanął dosłownie kilkanaście centymetrów przed nami, tak blisko, że widzieliśmy nawet dziurki po kolczykach w uszach :-).
Dave zaczął rozdawać autografy i odpowiadać na nasze pytania:
– Dave, czy zapuszczasz włosy? – spytał Jack – Nie wiem, chyba nie. Na razie jednak nie miałem czasu iść do fryzjera <ha, ha, ha…>
– Dave, kiedy zmienisz coś w zestawie swoich kawałków? – wypaliłem – Przyjdź dziś to zobaczysz. – Na pewno będziemy.
W pewnej chwili ktoś podsunął Dave’owi do podpisu ulotkę reklamującą niemieckie wydanie nowego Rolling Stone’a z depeche MODE na okładce:
– To jest Rolling Stone? Niemiecki? – Dave – Tak. – Jest już w sklepach? – Dave – Tak, od kilku dni.
Dave wziął ulotkę do ręki, odwrócił się do Darryla i Ivana i zadowolony krzyknął:
– Patrzcie, jesteśmy na okładce Rolling Stone!!!
Karaś oprócz zdobycia autografów miał jeszcze jedno marzenie, chciał uścisnąć rękę Dave’owi:
– Dave, możemy przybić piątkę? – OK, zaraz, na razie podpisuję. – Dave
Cały czas ktoś filmował, fotografował lub walczył o autografy. Większości z nas udało się zdobyć po 2 :-). Po kilku minutach Dave ruszył w kierunku samochodu, minął Karasia, odwrócił się w jego stronę, uśmiechnął się i wyciągną do niego rękę. Panowie uścisnęli sobie ręce, poklepali po ramionach i Dave zniknął w samochodzie, a Karaś nie zniknął ale stał jak wryty jeszcze przez chwilę. Tuż za Dave’m szedł Ivan Kushlick [Tour Manager zespołu], ruszyłem w jego stronę i wyciągnąłem rękę:
– Ivan dziękuję Ci za bilet i backstage pass… – Podobało Ci się? – Ivan – Tak!!! było zajebiście!!! – Będziesz dzisiaj? – Ivan – No pewnie!!! – Miłej zabawy, cześć… – Ivan
Na sam koniec podszedł do nas Darryl i wiele mówiąco spojrzał na nas, a potem powiedział:
– Jesteście bardzo w porządku. Przyjdźcie dziś pod bramę to może będę miał coś dla Was… – ???
Czyżby kolejna szansa na spotkanie z zespołem? Żaden z nas nie miał pojęcia czego się spodziewać. Ale po tym co się wydarzyło wczoraj i dzisiaj byliśmy pełni nadziei na ciąg dalszy. Tym czasem godzina startu koncertu zbliżała się co raz szybciej. O dobrych miejscach pod barierkami mogliśmy już zapomnieć, w ogóle o dobrych miejscach mogliśmy zapomnieć.
Po kilku minutach wyszedł z hotelu Gordeno z Eignerem. Wymieniliśmy uśmiechy i krótkie ’Hi’ i Panowie wsiedli do busa. Chwilę potem dołączył do nich Martin i wszyscy razem odjechali na Waldbühne.
Ludzie rozeszli się do samochodów, do metra, a my pobiegliśmy coś zjeść, na gorąco skomentować wydarzenia. Zastanawialiśmy się co też Dave przygotował na dzisiejszy wieczór. No i pora była wybrać się na Walbühne aby zająć miejsca, które jeszcze mogliśmy zająć…
Pociąg do Berlina waśnie ruszył z Centralnego, jechaliśmy na nasz pierwszy, po Warszawie 2001.09.02, koncert depeche MODE. Cały poprzedni dzień spędziliśmy na załatwianiu wszystkich spraw związanych z wyjazdem. Ponieważ poniedziałku (dzień po koncercie) nikt właściwie z nas nie pamiętał, tak naprawdę wtorek był tym pierwszym dniem, w którym mogliśmy cokolwiek załatwić. Jeszcze dodatkowa rolka filmu, dodatkowe baterie, puszki, DMarki, ostatnie spotkania z tymi, którzy zostawali w kraju, ale też ostatnie domawianie się z ludźmi, z którymi mieliśmy spotkać się w Berlinie. Nikt z nas w wtedy nie przypuszczał, że na tym wyjeździe zobaczymy tak wielu znajomych ze zlotów z całej Polski.
Pociąg wytoczył się z tunelu i zmierzał do Zachodniego, a nasza załoga w składzie: Jack, Karaś, Turysta, Łuki i Martini, zainaugurowała wyjazd otwieraczem w stolikach, bo te w scyzorykach leżały w plecakach :-). Każdy wzniósł tym co miał. Po krótkim czasie dołączyła do nas Ula + dwóch kolegów z Krakowa. Później przyszedł czas na rekonesans pociągu. Nie wypadł on rewelacyjnie, ale też nie wszyscy jechali z Warszawy, był tam też Więcor, który jechał na spotkanie ze swoją załogą czekającą już Berlinie.
Po zaliczeniu kontroli granicznej, do Berlina dotarliśmy około 13.00. Wysiedliśmy na Ostbahnhof i wsiedliśmy w S-Bahn. Po przejechaniu kilku stacji, na Warschauer Strasse po stronie wschodniej miasta, przesiedliśmy się w U-Bahn U1. Po kilku minutach drogi znaleźliśmy się na stacji Schlesischer Tor, już po stronie zachodniej. Hostel o swojskiej nazwie Die Fabrik, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój, znajdował się na Kreuzbergu, właśnie na ulicy Śląskiej. I jak sama nazwa wskazuje było tam od pyty Turków; później poznaliśmy jeszcze inne nacje, ale to dalej.
W drodze do hostelu poznaliśmy Niemca z Kolonii, który szykował się na swój pierwszy koncert, a przed nim była cała trasa niemiecka. W Die Fabrik dowiedzieliśmy się, że możemy się zakwaterować dopiero od 15, więc zostawiliśmy rzeczy i podreptaliśmy na obiad.
Mieliśmy jeszcze jeden problem: nas było 8 osób, a pokój był zarezerwowany dla nas czterech. Poradziliśmy sobie i z tym. Jack, Karaś, ja i Turysta weszliśmy normalnie, a Łuki i Ula zostali przemyceni „na chwilę”. Przebraliśmy się i razem z pozostałymi na dole kolegami z Krakowa, ruszyliśmy na Waldbühne.
Ja miałem jeszcze jeden problem. Otóż mój bilet na pierwszy koncert berliński, lakonicznie mówiąc, został unicestwiony przez siły niezależne ode mnie. Szedłem więc na koncert z nadzieją, że konie nie będą chcieli za dużo za nowy bilet. W tym momencie po raz pierwszy historia życia z hotelu Bristol ujawniła swoje bonusy. Przyszedł z pomocą Jack. Jego ciężka noc poprzedzająca jeszcze warszawski koncert opłaciła się:-) Finał był taki, że dzięki przeżyciom i przysłudze wyświadczonej kilku osobom z otoczenia zespołu, m.in. Ivan Kushlick (Tour Manager) miał wobec Jacka mały dług, który, jak się później okazało, odebraliśmy z nawiązką. Jack zadzwonił tam gdzie miał zadzwonić:-) I udało się! Bilet miał czekać na mnie w kasie Amfiteatru. Do biletu miał być jeszcze dołączony pewien bonus… Ponieważ w Warszawie nie doszło do skutku nasze After Show Party z zespołem, Jack miał obiecane, że do takiego spotkania dojdzie tego wieczoru. Cieszyliśmy się z tego jak dzieci. Co prawda nie docierało to do nas jeszcze, ale im bliżej Waldbühne, tym adrenalina skakała mocniej. Początkowe niedowierzanie, że to jednak będzie prawda i spotkamy się z zespołem przerodziło się w radość, euforię i snucie planów w metrze. To było za piękne, aby było prawdziwe…
Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nie odbiorę biletu w kasie lecz przy wejściu dla gości! Tutaj czekała już na nas koperta z biletem i czterema backstage’ami. Nie wierzyliśmy do póki nie otworzyłem koperty i obok „bezcennego” biletu znajdowały się 4 żółte plakietki uprawniające do wejścia z kulisy po koncercie. Oooo tak byliśmy na Meet & Greet!!!
Tak podbudowani, uprzednio dobrze schowawszy sprzęt fotografujący, weszliśmy do środka i od razu waliliśmy pod scenę, bo tylko tam widzieliśmy swoje miejsce. Na szczęście NIemcy to taki dziwny naród, który koncert traktuje, jako miłe spędzenie wieczoru, a nie jak przeżycie i nie lecą jak stado baranów na oślep pod scenę. Nie mieliśmy żadnego problemu, aby dostać się tam, gdzie zamierzaliśmy, mimo, że na płycie było już całkiem ciasno. Staliśmy tuż przed schodami. Dla wyjaśnienia: na Waldbühne scena nie kończy się ścięciem, lecz schodami, które biegną w dół od sceny do płyty. Na tych schodach mogli stać ludzie. Widzieliśmy tam np. Serka z ekipą. To, że była tam liczna reprezentacja z naszego kraju, nie warto nawet wspominać, to już standard. Nasza ekipa + Więcor i Wacek, a Witek z Ostrowa Wlkp. stał tuż za tymi schodami i pewnie tysiące ludzi, których nie, a nie był to już pierwszy koncert na trasie i byli z Polski. Żeby można było coś widzieć to między pierwszym rzędem ludzi, a schodami był mały pas ziemi niczyjej, który potem wykorzystaliśmy.
Ponieważ były to czasy, gdy już co prawda komórki działały, ale nadal przepływ informacji był… słaby, więc o koncercie w Pradze 2001.09.04 dowiedzieliśmy się stojąc pod sceną. My tu, nabuzowaniu koncertem z Warszawy, afterem i całą trasą zostaliśmy przez Dave’a sprowadzeni na ziemię. Okazało się, że Dave wyżej cenił koncert w Pradze, niż w Warszawie. Na pocieszenie pozostawał fakt, że na sukces koncertu w Pradze pracowało wielu Polaków.
_
Fad Gadget.
Około godziny 20 na scenę wyszedł Fad Gadget. Tej nocy widzieliśmy ich po raz pierwszy. Oczywiście jak to bywa w przypadku zespołów rozgrzewkowych, mieli ciężką przeprawę. Fani praktycznie od samego początku dawali wyraźnie do zrozumienia, że na bilecie napisane jest depeche MODE, a nie Fad Gadget. Jednak w porównaniu do nijakiego występu Technique w Warszawie, tym razem support był na dobrym poziomie i co trzeba przyznać, z koncertu na koncert zyskiwał coraz większe grono fanów. Również w naszym gronie zespół ten zyskał pochlebne opinie, a Back To Nature i Ricky’s Hand były nucone na przemian z depeche MODE. Po 45 min pierwszego ich występu na tej trasie, chłopaki szybko zniknęli za sceną i przez następne 20 min obsługa techniczna uwijała się na scenie w pocie czoła. Z głośników płynęła muzyka, która prawdę mówiąc niewiele przystawała do stylistyki depeche MODE i była ambiwalentnie przyjmowana. Dopiero informacja o tym, że autorem remixów jest Mr. M. L. Gore sprawiła, że niektórzy nagle zaczęli podchodzić do sprawy z większym zrozumieniem, ale chyba dlatego, że jest to robota Martin’a, a nie dlatego, że nagle się spodobała komuś. Na akceptację remixów też potrzebna była chwila i w miarę rozwoju trasy również i ten fragment programu wzbudzał zainteresowanie. Zresztą niektóre fragmenty były na tyle rozpoznawalne, że można było bez zegarka zorientować się, że już czas…
_
…na koncert.
Wybiła godzina 21. Pociemniało, pobłyskało i stało się. Po kolei wychodzili na scenę. Dalej potoczyło się wszystko wg planu. Martin zagrał Surrender [21], które usłyszeliśmy w tym wykonaniu pierwszy raz. Przyznam się, że mi nie spodobało się. Też potrzeba było trochę czasu na przyzwyczajenie się do głosu Martin’a na wokalu i do wersji akustycznej tego numeru.
Przez cały koncert zajmowaliśmy się dźwiganiem Uli na barana :-), ponieważ tej nocy albo ona albo Jack robili za nadwornych fotografów. Tylko dlaczego potem to mnie i Karasia bolały ramiona…? 🙂
Od Enjoy The Silence [84] wykorzystywaliśmy ten tzw. pas ziemi niczyjej do tańczenia. Nie tylko patrzyliśmy na koncert, ale też i tańczyliśmy w rytm muzyki. Można powiedzieć, że wytworzyliśmy pewien klimat zlotu. Z tą jedynie różnicą, że zamiast DJ’a muzykę na żywo serwowało nam depeche MODE 🙂 Udawaliśmy Dave’a jak tylko potrafiliśmy najlepiej. Obserwując Niemców, wywnioskowaliśmy, że czasami nie wiedzieli czy patrzeć na zespół, czy na nas… Po raz kolejny pokazaliśmy co Polacy potrafią :-)))).
Dave na scenie był dziki. Jednak mimo tego, że było ciepło (o wiele cieplej niż w Warszawie i nie padało), nie mógł się zdecydować czy się rozebrać czy nie:-) Najpierw był w marynarce. Na Halo [84] wyskoczył już w kamizelce, ale na wolniejsze kawałki ponownie zakładał marynarkę. Na Enjoy The Silence [84] ponownie była kamizelka. Ale jak już się zrobiło na scenie szybciej i głośniej, czyli od I Feel You [84] do końca Personal Jesus [84], biegał tylko w spodniach. Na bisy wyskoczył znowu w marynarce, tylko po to, aby na Never Let Me Down Again [84] ponownie ją zdjąć i szaleć z dziarami na wierzchu :-).
Sam koncert był niesamowity. Wspaniała akustyka, zajebista publika, jak i klimat samego miejsca sprawiły, że przeżyliśmy coś trudnego do opisania. Wspaniale w tym miejscu było usłyszeć Waiting For The Night [83]. Przejrzyste powietrze oraz architektura Venueu sprawiły, że ten numer uzyskał najbardziej krystaliczny dźwięk z możliwych. Natomiast, gdy Dave uciszył publikę pod koniec When The Body Speaks [84], zrobiło się naprawdę cicho, niczym w zamkniętym pokoju, a przecież jest to Venue otwarty…
Szaleństwo publiki, jak i nasze oczywiście, było niesamowite. Będąc tam, odnieśliśmy jednak wrażenie, że apogeum osiągnięto przy Black Celebration [82] i Never Let Me Down Again [84]. Ostatni utwór to jedno wielkie machanie rękami. Naprawdę, trzeba było tam być, żeby to w pełni przeżyć. Na niebie gwiazdy, ze sceny walą światła, a na około 40000+ tys. par rąk… Do tego na trybunach odpalono czerwone race. Mimo, że wyglądało to trochę na zagrywkę z meczów piłkarskich, jednak tylko dodało klimatu do końcówki koncertu.
depeche MODE zawsze dawało bardzo dobre koncerty w Berlinie. Od niejednego Niemca słyszeliśmy, że to miasto jest miastem depeche MODE, zespół doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Zaraz po koncercie ludzie zaczęli udawać się w kierunku wyjścia. Jakieś 15 minut wspinaczki pod górę. My tymczasem udaliśmy się w przeciwnym kierunku, na spotkanie z zespołem…
Aby zacząć od początku trzeba się cofnąć do maja 2001 gdy trasa została oficjalnie ogłoszona. Oczywiście pomiędzy osobami najbardziej zaangażowanymi informacja ta krążyła już od jakiegoś czasu. Wszystkim zainteresowanym wieści o zbliżającej się trasie przybliżały ówcześnie Insight Site i ModernMode (przypis: obecnie ModernMode to depechemode.pl, a Insight Site nie istnieje). W tym czasie MODEontheROAD dopiero raczkowała, ale nie to było istotne. Najważniejsze, że depeche MODE po 16 latach znowu zawitało do naszego kraju.
Początkowo nieśmiało zaczęliśmy się kręcić w pobliżu sceny, aby wejść na nią, gdy tylko będzie okazja. Zachowywaliśmy się jak dzicy na widok odkrywców, wokół których kręcą się tubylcy, to bojąc się, to przełamując strach. Nie wiedzieliśmy, że dla ekipy technicznej byliśmy ludźmi od lokalnego promotora, a więc sprawdzeni, a więc swoi. Gdybyśmy chcieli to moglibyśmy łazić po cały terenie sceny bez ograniczeń. Jednak my w swojej nieświadomości sami się ograniczaliśmy. Dla nich to nie było problemem. Buszowaliśmy właśnie gdzieś pomiędzy truckami. W pewnym momencie technicznym udało się na chwilę odpalić nagłośnienie. Z paczek popłynęła linia bassowa do Halo [84], trzeba było zobaczyć nasze miny, ciary mieliśmy na całym ciele, te głębokie, przenikające dźwięki powaliły nas dokumentnie. Zanim dolecieliśmy i pomyśleliśmy o tym, żeby to nagrać, wstęp do Halo [84] się skończył i popłynął podkład do Walking In My Shoes [84] również z początkiem linii bassowej. Na tej pustej przestrzeni, w względnej ciszy brzmiało to powalająco.
Ja miałem jeszcze jeden problem. Otóż mój bilet na pierwszy koncert berliński, lakonicznie mówiąc, został unicestwiony przez siły niezależne ode mnie. Szedłem więc na koncert z nadzieją, że konie nie będą chcieli za dużo za nowy bilet. W tym momencie po raz pierwszy historia życia z hotelu Bristol ujawniła swoje bonusy. Przyszedł z pomocą Jack. Jego ciężka noc poprzedzająca jeszcze warszawski koncert opłaciła się:-) Finał był taki, że dzięki przeżyciom i przysłudze wyświadczonej kilku osobom z otoczenia zespołu, m.in. Ivan Kushlick (Tour Manager) miał wobec Jacka mały dług, który, jak się później okazało, odebraliśmy z nawiązką. Jack zadzwonił tam gdzie miał zadzwonić:-) I udało się! Bilet miał czekać na mnie w kasie Amfiteatru. Do biletu miał być jeszcze dołączony pewien bonus…
W tym momencie nasza grupka trochę się rozlazła. Karaś z Turystą sącząc kolejnego Fostersa odkryli, że prawdopodobnie pokój wychodzący bezpośrednio na placyk i w którym były otwarte drzwi, to garderoba Dave’a. Panował tam straszny burdel 🙂 Jednak mimo to, byliśmy w stanie rozpoznać na wieszakach kilka kamizelek i marynarek 🙂 [łatwo można było odróżnić ciuchy, o dziwo Karaś rozpoznał tam również charakterystyczną kamizelkę z poprzedniej trasy gotową do użycia]. I wszystko to właściwie na wyciągniecie ręki… Ach, dlaczego nie pozwolili nam robić zdjęć…
I jest, stało się. Najpierw zamajaczyła jego postać gdzieś w oddali za szybą, a za chwilę wyszedł. Był ubrany w tą samą kurtkę skórzaną, jaką miał na filmie do It’s No Good [83] wyświetlanym na trasie, pod nią biała bluza. Do tego niebieskie dżinsy-dzwony i buty oczywiście na obcasie (prawdopodobnie koncertowe już). W ręku trzymał torbę z wielkim logo Adidasa :-). Na marginesie: chyba musiał chwilę przedtem brać kąpiel bo miał jeszcze mokre włosy 🙂 Roześmiany stanął dosłownie kilkanaście centymetrów przed nami, tak blisko, że widzieliśmy nawet dziurki po kolczykach w uszach :-).
Muszę przyznać, że w Monachium ochrona działała bardzo sprawnie. Jeden z Niemców, który nagrywał (jak sam mówi) wszystkie niemieckie koncerty z tej trasy musiał się pożegnać ze swoją kamerą. Po drugim numerze pojawił się z pod ziemi ochroniarz i zarekwirował sprzęt. Mnie udało się tylko schować mikrofon za siedzenie. Drugiego dnia było jeszcze gorzej. Cóż takie życie. Ale z drugiej strony poznałem Polaków z Wałbrzycha, którzy przenieśli lustrzankę. Wiadomo Polak potrafi :-))).
Część załogi również z nadzieją, że zakupi bilety. Parę osób jechało na pałę. I tu mała dygresja… Podczas poprzednich koncertów, które miałem okazję widzieć normą było to, że koni z biletami było w brud. Do tego stopnia, że jak ktoś wytrzymał do zakończenia występu suportu, to mógł nabyć wjazd na koncert za 50-55 DEM. Sam osobiście zaczynałem pluć sobie w brodę, że musiałem wykosztowywać się, płacić haracze za to tylko, że chciałem zobaczyć zespół, a bilety musiałem opłacać przelewem, płacąc przy okazji haracze firmie wysyłkowej, mojemu bankowi i bankowi w Germanii. No ale cóż człowiek uczy się przez całe życie… ;-))). Tymczasem po przyjeździe pod Arenę okazało się, że biletów u koni za wiele nie ma.
Kiedy skończyła się pierwsza cześć, przyszła pora na nas. Po chwili milczenia zaczęliśmy śpiewać Everything Counts i tak, aż do wejścia Martin’a na scenę. Od razu wydało się dziwne, kiedy wszedł bez gitary. Wystarczyło jedno spojrzenie na siebie, i wiedzieliśmy że ten Pan coś kombinuje. I rzeczywiście zamiast Home [83] usłyszeliśmy World Full Of Nothing [1]. Płynnym niemieckim Martin zakomunikował, że ponieważ jest to ostatni koncert, to ma dla nas coś specjalnego. Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy po World Full Of Nothing [1] Martin zagrał Home [83]. Po raz kolejny ten Pan nas zadziwił na tej trasie. Jego biała i proste uzębienie świeciło ze sceny, podkreślając radość jaką miał z faktu wykonu tego numeru i zaskoczenia nas.
Dotarliśmy do Quebec ok. 23:30 i w piątek po południu rozpoczęliśmy próby na miejscu – Colisee Pepsi Arena. To niesamowite widzieć, że wszystko działa jak należy po tylu przygotowaniach. Jest ogromna różnica między występem zespołu w tak dużym miejscu, a maleńkim studio w Santa Barbara, gdzie wcześniej ćwiczyli.
W sobotę odbyło się kilka bardzo udanych wywiadów dla kanadyjskiej prasy – paru dzienników i stacji telewizyjnych. Na spotkanie z zespołem przyszło też 6 laureatów konkursów z 3 różnych stacji radiowych, którzy potem uczestniczyli w 30-minutowej próbie. Byli zadowoleni, że wzięli udział w szczególnym wydarzeniu.
Quebec Próby
Dziś wieczorem (2001.06.10) mieliśmy próbę kostiumową. Panowie założyli to, w czym wystąpią na pierwszym koncercie i zagrali set bez żadnych przerw. Grali niesamowicie, a oświetlenie i projekcje wyglądały wspaniale. Wszyscy jesteśmy bardzo podekscytowani przed pierwszym koncertem w poniedziałek.
Wczorajszy koncert wypadł świetnie, było jednak kilka wpadek z projekcjami. Projekcja z It’s No Good [83] nie została puszczona na czas, więc publiczność nie mogła podziwiać pracy Antona. Jordan(chórki) niezbyt dobrze się słyszała, a właśnie po to mieliśmy tych kilka pierwszych występów, aby rozwiązać tego typu problemy i aby wszystko było idealnie! Mimo, że koncert nie został całkowicie wyprzedany to publiczność była niesamowita i bardzo zaangażowana. Podczas Never Let Me Down Again [84] ludzie dosłownie szaleli i śpiewali z pamięci każde słowo.
Potem niektórzy wrócili do tzw. “Pubu” (miejsce spotkań na terenie obiektu). Są tam oczywiście piłkarzyki oraz stół do ping ponga. Zespół był bardzo zadowolony z występu i podekscytowany przed kolejnymi.
Tego popołudnia polecieliśmy do Ottawy – nasza pierwsza podróż nowym samolotem, którym będziemy się przemieszczać podczas trasy po Stanach. Jest całkiem niezły i chyba wszystkim nam będzie w nim wygodnie!
Jutro gramy koncert w Ottawie 2001.06.13, więc muszę się do niego trochę przygotować. Później napiszę więcej…
Dziś gramy koncert w Montrealu 2001.06.15 – nie mogę się doczekać. Sprzedaliśmy ok. 12,500 biletów! To jak na razie nasz pierwszy występ dla tak dużej publiczności. Jestem bardzo podekscytowana i właśnie zdałam sobie sprawę jak ważna jest publiczność.
Jest tu z nami fotograf z francuskiego magazynu MAGIC. Będzie robił zdjęcia przez cały wieczór: przed, w trakcie i po koncercie. Wraz z innym fotografem (JC z Virgin) przylecieli dziś rano z Paryża, zostaną na koncercie, a jutro rano wylatują. Wyglądają na lekko zmęczonych, ciekawe czemu!
Dwa ostatnie dni były niesamowite. Koncert w Montrealu 2001.06.15 był fantastyczny – zespół twierdził, że publiczność była tak głośna, że ledwo się słyszeli. Pozostali mówili to samo – najgłośniejsza publika jaką kiedykolwiek słyszeli. Energia w takim tłumie aż kipi.
Zaszczyciło nas swą obecnością dwóch naszych agentów – Carole Kinzel (agent ze Stanów) i Andrew Zweck (agent europejski). Fajnie było spotkać ich obu i słuchać żartów Andrew! Carole bawił się jeszcze potem z nami w barze! Został z nami tylko na jeden dzień, ale Andrew poleciał z nami do Toronto 2001.06.16.
Toronto było absolutnie niesamowite, choć chyba nikomu nie podobało się tak bardzo jak mnie. To znaczy podobało, ale ja byłam bardzo zaskoczona miejscem koncertu, a pozostali widzieli je już wcześniej. Amfiteatr został zbudowany bezpośrednio na wodzie przy porcie, więc z każdego okna był piękny widok. A na dodatek był piękny słoneczny dzień. Te okoliczności sprawiły, że wszystko było idealne.
Podczas spotkania z fanami zespół otrzymał „gwiazdę” od House of Blues. Myślę że dostają ją wszystkie zespoły. Tak czy inaczej dostali ładny obraz przedstawiający amfiteatr.
Kolejną atrakcją był catering w Molson Amphitheatre. Przy poprzednich koncertach nie mieliśmy zbyt dobrego cateringu, a ten był wyjątkowo smaczny.
Dziś mieliśmy wolne w Toronto i trochę poszalałam. Nie chodziłam po sklepach od bardzo dawna, więc sprawiło mi to wiele frajdy. Zwiedziłam też kawałek miasta. W sumie spędziłam niezapomniane chwile.
Kiedy to piszę wylatujemy właśnie z Minneapolis do Milwaukee. Wczorajszy koncert był niezły, ale publiczność nie była najlepsza. Nie byli tak głośni i zaangażowani jak podczas dwóch ostatnich koncertów w Kanadzie. Miasto też nie było najciekawsze – bez urazy dla mieszkańców, ale nie ma tam wielu atrakcji. No bo jak długo można chodzić wokół trzech przecznic? Podobno są lepsze miejsca oddalone o jakieś 20 minut drogi, ale jakoś nigdy tam nie dotarliśmy. Wydaje mi się, że mają tam też drugie największe centrum handlowe w Ameryce, zgadza się?
Dziś wieczorem gramy w Milwaukee 2001.06.20, a zaraz po koncercie lecimy do Chicago 2001.06.22. To będzie krótki lot, więc powinniśmy dotrzeć na miejsce ok. 1:30. Potem dzień wolny – TAK! Nigdy jeszcze nie byłam w Chicago 2001.06.22, nie mogę się doczekać. Znów zakupy! Mam już serdecznie dość ciuchów, które przywiozłam ze sobą. Muszę sobie kupić coś nowego!
Nasi ochroniarze cieszą się na koncert w Detroit 2001.06.23 bo wszyscy stamtąd pochodzą. To miłe móc wrócić w rodzinne strony i spotkać znajomych. Ja się nie mogę doczekać Nowego Jorku 2001.06.26 (kiedyś tam mieszkałam) i spotkania z przyjaciółmi i siostrą. Fajnie, że zatrzymamy się tam na kilka dni.
Okay, dość ględzenia. Odezwę się wkrótce, prawdopodobnie po koncercie w Chicago 2001.06.22. Bądźcie grzeczni!!!
Kiedy to piszę zespół właśnie występuje – widziałam ich występ już parę razy! Tak, czy inaczej, jesteśmy w Chicago 2001.06.22, a jutro wylatujemy do Detroit 2001.06.23. Chicago 2001.06.22 to piękne miasto, gdzie tyle się dzieje. Wczoraj wieczorem zostaliśmy zaproszeni na bardzo sympatyczną kolację przez Jeffa McClusky’ego (niezależny guru radiowy). Było ok. 40 osób i wszyscy się świetnie bawili. Potem poszliśmy do pobliskiego klubu i wydaje mi się, że wszyscy bawili się aż za dobrze. Dziś wszyscy jesteśmy nieco spowolnieni, cisi i przygaszeni!
Występ idzie nieźle – zespół jest na scenie już od godziny, amfiteatr i jego otoczenie są bardzo ładne. Na dzisiejszym spotkaniu z fanami zespół został powitany gromkimi brawami, co jak dotąd zdarzyło się po raz pierwszy. Byli miło zaskoczeni i nastroiło ich to pozytywnie przed koncertem.
Dziś jest z nami nasz stary znajomy i fan zespołu – Billy Corgan z zespołu Smashing Pumpkins…
Okay, na razie wystarczy. Nie jestem jeszcze pewna co do naszych planów na dzisiejszy wieczór, ale to nasza ostatnia noc w Chicago 2001.06.22, więc musimy się zabawić!
Nowy Jork Dzień wolny
Dotarliśmy do Nowego Jorku późno w nocy, a dziś mamy wolne – dzięki Bogu! Gdy dotarliśmy w nocy na lotnisko ci z nas, którzy zbytnio się ociągali, utknęli w vanie z najgorszym w dziejach kierowcą. Nie tylko był chamski i nieprzyjazny, ale o mało nie spowodował kilku wypadków. Co najmniej dwa razy zjechał na drugi pas ruchu – wciąż na nas trąbili. Delikatnie mówiąc byliśmy przerażeni i wszyscy dziękowaliśmy Bogu, że udało nam się dotrzeć do hotelu w jednym kawałku.
Przez kolejne 10 dni będziemy mieszkać w Nowym Jorku, z czego bardzo się cieszę. W sobotę jedziemy do Filadelfii, gdzie zostaniemy na noc, ale zatrzymamy również nasz pokoje w Nowym Jorku. Potem w niedzielę lecimy z Filadelfii 2001.06.30 do Bostonu 2001.07.01, a wieczorem z powrotem do Nowego Jorku. Miło jest móc się trochę rozpakować i zostać w JEDNYM miejscu na dzień czy dwa.
Dziś spotykam się z cudowną Allison McGregor z CAA, która pomoże mi zorganizować bilety na najbliższe koncerty. Ponieważ nasza lista gości jest przepełniona, potrzebowałam ogromnej pomocy. Wspaniała Alli zgodziła się poświęcić nam swój czas i ułatwić mi życie. Dziś wieczorem zaczniemy organizować możliwie dużo biletów, aby ludzie mogli je odebrać z hotelu przed koncertem. To ludzi uszczęśliwia – miło jest przyjść na koncert z biletem w dłoni, a mnie jest łatwiej – w ten sposób nie muszę na miejscu wszystkiego załatwiać. Więc teraz wybieram się do pokoju Alli na pracowity wieczór!
Pracowaliśmy z Alli McGregor do ok. 2:00 nad ranem, organizując bilety, które zostaną rozdane w hotelu dziś między 12:00, a 18:00. Zostanę tylko do 15:00, ponieważ wieczorem zespół występuje u Davida Lettermana. UWIELBIAM Lettermana, więc jestem bardzo podekscytowana.
Mamy się też pojawić na przyjęciu organizowanym przez MTV / VH1. Zasadniczo chcą po prostu pogawędzić z chłopakami i ułatwić sobie namówienie ich na różne projekty w przyszłości. Jutro dam Wam znać jak było.
Występ u Lettermana okazał się wielkim sukcesem, mam nadzieję że oglądaliście (INFORMACJA OD WEBMASTERA: Jeśli nie oglądaliście, możecie to zrobić w dziale Video / Television). Nie mogłam być w studio podczas nagrania, ale widziałam próbę zespołu tuż przed. Nie wiem czy wiecie ale krążą legendy o tym, jak zimno jest w studiu Lettermana, a ja zawsze się śmiałam, że nie może być AŻ TAK zimno. Coś wam powiem – jest LODOWATO! Podejrzewam, że David Letterman nie chce się pocić przed kamerą, więc w studiu jest jakieś 20 stopni poniżej zera – śmieszne, co?
W każdym razie występ wypadł dobrze i zespół był z niego wyraźnie zadowolony. Podobało mi się jak Letterman zaprosił ich wszystkich do swojego biurka po tym, jak zagrali. To się rzadko zdarza w tym programie – zwykle zespół występuje i program się kończy. Uważam że to było świetne.
Bawiłam się CUDOWNIE na wczorajszym koncercie. Wieloma biletami zajęliśmy się w hotelu, więc nie musiałam się tym zbytnio martwić na miejscu. To duża ulga, ponieważ mam jeszcze na głowie spotkania prasowe i spotkania z fanami, a lista gości to była dla mnie prawdziwa męczarnia! Więc kiedy zespół wyszedł na scenę i rozwiązaliśmy już wszystkie problemy z tym związane, postanowiłam odłożyć na bok pracę i cieszyć się koncertem wraz z moją siostrą i przyjaciółmi. I właśnie tak zrobiłam. O wiele lepiej jest oglądać występ z przyjaciółmi niż samemu, jak to zwykle bywa. Cudownie się bawiłam tańcząc i śpiewając do wszystkich utworów i uważam wczorajszy koncert za najlepszy, jak dotąd. A co najlepsze były tam też nasze rodziny, żony i dzieci. Publika była niesamowita i dała chłopakom jeszcze więcej energii.
Po koncercie zostaliśmy na after show party. Spotkaliśmy wielu znajomych i pogawędziliśmy sobie. Mój przyjaciel, David Peris, zagorzały fan Antona Corbijn’a, chciał abym poprosiła Antona o wspólne zdjęcie. Anton oczywiście chętnie się zgodził, a David był bardzo podekscytowany. Wyszły całkiem zabawne zdjęcia, na których nikt nie pozuje tylko wszyscy się śmieją!
Kiedy opuściliśmy halę, przyjęcie się przeniosło do hotelowego baru, gdzie sobie posiedzieliśmy i pogawędziliśmy przy drinkach. To był bardzo długi ale też udany dzień i wszyscy byli zachwyceni koncertem.
Nowy Jork Dzień wolny
Wczorajszy koncert wypadł świetnie, choć wydaje mi się, że publika w środę była trochę lepsza. Przed spotkaniem z fanami Fletch udzielił dobrego wywiadu dla WPLJ. Czasami te radiowe wywiady wypadają trochę sztucznie i tandetnie, delikatnie mówiąc, ale tym razem Fletch był całkiem zadowolony z efektu.
Po koncercie znów było małe after show party ale tym razem mieliśmy już zaplanowaną imprezę w Underbar przy Hotelu W. Było nieźle, choć trochę nerwowo kiedy wszyscy pojawili się w tym samym czasie i zespół miał trudności z wejściem na własną imprezę. Poza tym w środku było tłoczno, ale wszyscy się chyba dobrze bawili i cieszyli z darmowego alkoholu, sami rozumiecie.
W sumie uważam koncerty w Madison Square Garden za bardzo udane. Ale choć tak bardzo na nie czekałam i świetnie się bawiłam, to jednak cieszę się, że już są za nami. Tak długo męczyłam się z tymi nieszczęsnymi biletami, że uszczęśliwia mnie świadomość, że już nie muszę o tym myśleć.
Jesteśmy w Filadelfii i wprost z lotniska polecieliśmy na miejsce koncertu. MTV będzie filmować zespół na potrzeby programów specjalnych z okazji 20-lecia istnienia i przeprowadzą wywiad dla MTV News. Nagrają też Personal Jesus [84], a Dave wyniesie na scenę kamerę i wygłosi krótkie pozdrowienie dla MTV – zapowiada się interesująco. Teraz muszę lecieć zorganizować wywiady, jutro napiszę więcej.
Wczorajszy koncert wypadł nieźle, choć bez porównania z Madison Square Garden. Donna Vergier i Kate Whitby zaszczyciły nas swą obecnością na koncercie. Spędziliśmy z nimi dużo czasu podczas konferencji w Londynie w marcu zeszłego roku, więc bardzo się ucieszyliśmy z ich towarzystwa Kate opiekowała się mną w Londynie, kiedy do rozpoczęcia trasy było jeszcze daleko, a ja byłam już wyczerpana. Jest moją dobrą znajomą i uwielbiam kiedy do nas przyjeżdża.
Wywiady dla MTV wypadły dobrze, a David rzeczywiście zabrał kamerę na scenę i poprosił wszystkich, aby złożyli życzenia urodzinowe MTV. Myślę, że byli zachwyceni bo właśnie o to im chodziło.
Jestem teraz w Bostonie, choć nasz lot tutaj był czystym szaleństwem. Musieliśmy ominąć szalejącą nawałnicę, więc ostatnie 20 minut lotu było przerażające. Wciąż opadaliśmy, potem się wzbijaliśmy – ech! W tym czasie Georgia (chórki) była w kokpicie, więc wszyscy ją obwinialiśmy o turbulencje. Dziś wieczorem wracamy do Nowego Jorku, więc zarezerwowałem sobie miejsce w kokpicie na czas lądowania w Nowym Jorku. Podobno to niesamowite uczucie lądować w tak wielkim mieście, więc jutro wam o tym opowiem.
Poe właśnie skończyła swój set, muszę więc wyjść i upewnić się, że fotografowie są na miejscu. Nie jestem pewna ile jest osób bo zadzwoniła do mnie znajoma, która musiała zawrócić z powodu burzy. O nie, mam nadzieję, że nie będziemy mieli takich problemów podczas lotu powrotnego!
Chciałabym podziękować kobiecie, która podeszła do mnie podczas koncertu w Filadelfii i pochwaliła moje wpisy, nie usłyszałam jej nazwiska. To było bardzo miłe i dało nadzieję, że ludzie naprawdę lubią je czytać. Mam nadzieję, że wam też się podobają, i że macie świadomość, że nasze życie tutaj jest dość monotonne. Postaram się je jak najbardziej uatrakcyjnić, ale proszę o wyrozumiałość!
Zapomniałam też podziękować Danowi z Detroit za podarowanie mi bluzy z Michigan. Dziękuję, to było przemiłe!
Jesteśmy już z powrotem w Nowym Jorku, w drodze do Jones Beach w Wantagh. Dużo słyszałam o tym miejscu, ale nigdy nie byłam tam na koncercie. Otacza je woda i z pewnością będzie dziś pięknie.
Podczas ostatniego lotu z Bostonu do Nowego Jorku udało mi się usiąść w kokpicie na czas lądowania. Możecie mi wierzyć, to niesamowite przeżycie. Nigdy wcześniej niczego takiego nie robiłam i nigdy tego nie zapomnę. To szalone oglądać miasto z takiej wysokości, i obserwować jak wszystko się odbywa. Myślę że do końca trasy każdy z nas będzie miał szansę to przeżyć podczas startu czy lądowania.
New York Dzień Wolny
Koncert w Jones Beach wypadł wspaniale. Martin zaśpiewał wraz z PeteremDressed In Black [3] i to było coś niesamowitego. Wydaje mi się, że publiczność była tym miło zaskoczona i śpiewała wraz z nimi. To niewiarygodne móc usłyszeć Martina i Petera w duecie.
Kolejny cel naszej podróży to Waszyngton w czwartek – o tak!
Kiedy wylądowaliśmy w Waszyngtonie, padał deszcz i były potworne korki na ulicach. Dlatego dotarcie na miejsce koncertu trochę nam zajęło i zanim się pojawiliśmy wszyscy byli już bardzo zniecierpliwieni.
Fletch i ja udzieliliśmy dobrego wywiadu dla WHFS. Rozmowę prowadziła młoda kobieta, która wygrała konkurs. Fletchowi bardzo się podobało, że pytania zadawał mu prawdziwy fan, a nie DJ, któremu za to płacą. Podczas spotkania z fanami zaczęło padać, co nas lekko zmartwiło, ponieważ koncert miał się odbyć na świeżym powietrzu. Na szczęście przestało padać i nastał piękny wieczór.
Wróciliśmy na miejsce dość późno i część ludzi rozeszła się do klubów. Ja zostałam, aby nacieszyć się spokojnym wieczorem! Miło tak czasem zrobić, zdaje się że brakuje takich wieczorów.
Jesteśmy w Ft. Lauderdale w przepięknym hotelu na wodzie. Do zachodniego Palm Beach dotarliśmy w piątek ok. 18:30, z czego nikt nie był zadowolony bo zmarnowaliśmy cały dzień. No cóż, nic na to nie poradzimy! Niektórzy z nas – Andrew Philpot, Jonathan, Ivan, ja, David i Jennifer poszliśmy na dobrą kolację. Potem wróciliśmy do hotelu i podziwialiśmy piękną pełnię księżyca nad wodą. Na Florydzie są cudowne ciepłe noce.
Koncert w Ft. Lauderdale wypadł wyśmienicie. Nigdy wcześniej nie było tak głośno, ale może tylko mnie się tak wydawało. Mój ojciec przyszedł posłuchać, ale ponieważ tam, gdzie siedzieliśmy było bardzo głośno, przenieśliśmy się do przodu, co w sumie niewiele zmieniło. Mimo wszystko koncert był świetny i wszyscy się dobrze bawili.
Wkrótce wyruszamy do Tampy, potem Atlanta – trzy koncerty z rzędu. Nasze rodziny znów są z nami – miło, że dzieci są blisko i że wreszcie widzą jak ich ojcowie zarabiają na życie! Wszyscy są chyba bardzo zadowoleni.
Dzisiejszy wieczór spędzam w Atlancie, a zespół właśnie gra I Feel You [84]. Spotkanie z fanami wypadło dobrze, choć w międzyczasie rozpętała się burza. Pogoda tu wariuje – w jednej chwili jest słonecznie i pięknie, a po chwili grzmi i się błyska. Poza tym jest duża wilgotność, więc człowiek od razu zaczyna się pocić – nie cierpię tego!
Dziś wieczorem dajemy nogę – zmywamy się tuż po koncercie. Jestem ZACHWYCONA bo to oznacza, że nie musimy zostawać i tracić czasu, tylko ruszamy w drogę do następnego miasta. Poza tym zawsze mamy WIELKĄ indyjską ucztę w samolocie przed odlotem. Zespół schodzi ze sceny, opuszczamy amfiteatr, a w samolocie jemy do oporu. A potem się dziwię czemu wciąż tyję!
Nowy Orlean Dzień wolny
Wczorajszy wypad nam się udał. Zazwyczaj mamy policyjną eskortę, co mi się podoba, ale zawsze tylko włączają syreny i pilotują nas. Wczorajsza była trochę przerażająca bo zablokowali przeciwną stronę ulicy, więc przejeżdżaliśmy blokadę po kawałku, a oni w tym czasie zatrzymywali nadjeżdżające samochody. Z taką eskortą człowiek zawsze czuje się ważny. Tak nas poganiają po koncercie i pędzą na lotnisko, że wygląda to jakby jechał prezydent, czy coś w tym stylu. Mimo wszystko muszę przyznać, że to lubię!
Następne 3 dni mamy wolne przed piątkowym koncertem. To niesamowite, a jutro wieczorem urządzamy wielką imprezę z okazji czterdziestki Fletcha. Zaprosił całą masę znajomych i zapowiada się super zabawa. Jutro kręcimy też teledysk do trzeciego singla Freelove [83]. Reżyseruje John Hillcoat, który nakręcił również I Feel Loved [50]. Ma ciekawy i niezwykły pomysł na teledysk, już się nie mogę doczekać efektu końcowego. W czwartek Wam wszystko opowiem.
Nowy Orlean Dzień wolny
Wczoraj mieliśmy bardzo aktywny i pracowity dzień. Przez cały dzień do późna kręciliśmy teledysk, potem była impreza urodzinowa Fletcha. Najpierw opowiem wam o teledysku.
Na planie każdego teledysku motto przewodnie brzmi „pospiesz się i czekaj”, i właśnie to robiliśmy. Za każdym razem kiedy mówią 5 minut, w rzeczywistości oznacza to 25-45 minut. Fletch, Martin i ja dotarliśmy na miejsce ok. 13:00 – David przyjechał wcześniej – i dużo czasu spędziliśmy w przyczepie. David nagrał parę ujęć w pojedynkę (nie mogę powiedzieć ZBYT wiele, bo nie chcę zdradzić szczegółów), potem przyszła kolej na Martina i Fletcha. Sytuacja się skomplikowała, kiedy zaczęło padać. Wcześniej też padało, ale dość szybko się wypogodziło. Myśleliśmy że tym razem będzie tak samo, ale deszcz padał znacznie dłużej. Obserwowaliśmy jak się zbliża. Niektórzy z nas stali na zewnątrz i widzieli jak się rozpoczyna w oddali z błyskawicami i burzą. Luizjana chyba słynie z tego typu burz, trochę jak Atlanta.
Czekaliśmy i czekaliśmy i czekaliśmy aż minie, John Hillcoat postanowił kręcić pod pobliskim mostem, dzięki czemu zyskał ciekawe tło oraz ochronę przed deszczem. John z ekipą nakręcili też dzień wcześniej parę ujęć w okolicach Nowego Orleanu, więc efekt końcowy będzie świetny. Reszta chyba też jest tego samego zdania.
A teraz o urodzinach Fletcha. Zaczęliśmy od drinków i przystawek w niesamowitej restauracji House of Seafood Andrew Jaegera. Kolacja zaczęła się ok. godzinę później. Jedzenie było pyszne, a towarzystwo ciekawe, dokładnie tak jak chciał Fletch. Po kolacji kilka osób wzniosło toast, a Peter i Christian zaśpiewali piosenkę urodzinową. Oczywiście Martin nie chciał odstawać – zaśpiewał jeszcze kilka piosenek, parę kawałków Elvisa i jeden zespołu – Just Can’t Get Enough w wersji country przy akompaniamencie Petera i Christiana. W sumie, wieczór był bardzo udany!
Wczorajszy koncert w Nowym Orleanie był świetny i dość niezwykły. Całe piętro było ogólnodostępne, co było dla nas nowym doświadczeniem, zaś cały budynek był dość mały i kameralny. CD: Wielka Brytania i Popworld, przed koncertem przyjechali z Londynu dwie ekipy telewizyjne i przeprowadzili wywiad z Fletchem i Davidem po soundchecku.
Chyba wszyscy z przyjemnością wyjeżdżamy z Nowego Orleanu bo spędziliśmy tu dość dużo czasu i z całą pewnością ZBYT łatwo się tu upić! Dobrze się bawiliśmy, ale byliśmy już gotowi na zmianę miejsca.
Jestem teraz na koncercie w Houston i WOW, ale tu gorąco. Najważniejsze, że na scenie jest zainstalowana klimatyzacja. Nie jestem pewna jak to działa, skoro jest zamontowana na zewnątrz ale najwyraźniej spełnia swoją rolę.
Noc spędzimy tutaj, jutro ruszamy do San Antonio, a wieczorem robimy wypad do Dallas. Ależ ja uwielbiam takie wypady!
Los Angeles Dzień wolny
W końcu dotarliśmy do Los Angeles na kilka zasłużonych dni luzu. Od czasu moich ostatnich wpisów zagraliśmy koncerty w Dallas– było niewiarygodnie gorąco i duszno ale koncert był super (ludzie też). Potem ruszyliśmy w głąb pustyni do Las Cruces, gdzie daliśmy kameralny występ – uwielbiam klimatyzację. Noc spędziliśmy w El Paso w Texasie (na granicy z Meksykiem), więc następnego ranka ja, Ed, Georgia, Bean i Phillpott zrobiliśmy sobie spacer do granicy z Juarez żeby kupić trochę pamiątek. Georgia to prawdziwy zawodowiec, tak zawzięcie się targuje z lokalnymi sprzedawcami, że dosłownie oddają jej towar za darmo!! Wykończeni upałem wróciliśmy do hotelu, a potem polecieliśmy do Albuquerque.
W Albuquerque było spokojnie – mieszkaliśmy w hotelu przy którym nie było zupełnie nic oprócz lotniska. Koncert zapowiadał się jako katastrofa, bo zanim się zaczął nadciągnęła potężna burza z piorunami, która zalała publiczność i scenę, ale prawdziwi fani dM wytrzymali aż niebo się przejaśniło i nadszedł piękny wieczór i piękny koncert – ale i tak było potwornie gorąco…
Następnego dnia wyruszyliśmy do Denver – piekielne wysokości!!! Wspaniałe miasto choć zdecydowanie zbyt wysoko – wszyscy z trudem łapaliśmy powietrze!!! Zespół ciężko znosił upał i duchotę – wszyscy byli wykończeni po koncercie, ale było warto. Po koncercie spędziliśmy miły wieczór w hotelu wraz z częścią załogi samolotu.
W niedzielę 22 lipca mieliśmy zasłużone wolne w Denver i czas na zastanowienie co kupić Martinowi na urodziny. Razem z Davidem, Jordan, Georgią, Jonathanem poszliśmy do kina na film Ulubieńcy Ameryki – chyba nie będę go polecała.
W poniedziałek 23 lipca, w dniu urodzin Martina, polecieliśmy do Salt Lake City na koncert w E Center – jak zawsze w Salt Lake City fani byli fantastyczni, zespół zagrał świetny set i kiedy Martin wyszedł, aby zagrać swój set solo, na scenę wrócił Dave i zachęcił fanów, aby wraz z nim zaśpiewali Happy Birthday. Żałujcie, że nie widzieliście miny Martina!
Po koncercie polecieliśmy do L.A. na parę dni, zaś reszta ekipy udała się do Portland na bezcłowe zakupy. Założę się, że wszyscy będą mieli na sobie nowe Nike kiedy wrócimy w piątek!!!!
Dotarliśmy do Portland. Dziwnie tak wrócić do koncertowania po tylu dniach wolnego. Czuję się jak byśmy wracali do szkoły po długich wakacjach. Jestem wykończona od tego leniuchowania.
Spędziliśmy miło czas w L.A. Wypożyczyłam samochód, aby w końcu mieć trochę swobody. Tego jednego mi brakuje – wolności jaką daje samochód. Miło było tak sobie pojeździć po okolicy. Oderwałam się też trochę od grupy – mogłam ich zostawić i spotkać się ze znajomymi, których nie widziałem od wyjazdu. Dzięki temu zdałam sobie sprawę, że mam swoje życie poza trasą. Czasami o tym zapominam!
Martin zaprosił przyjaciół na urodzinową kolację, na którą nie udało mi się dotrzeć, a Fletch rozegrał ważny mecz bilardowy z Tonym. Wygląda na to, że oni też się świetnie bawili, zapominając na chwilę o szaleństwie życia w trasie.
Po dzisiejszym koncercie w Portland jedziemy do Vancouver. Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam, że mają tam świetne sklepy.
Za kilka godzin wyjeżdżamy do Seattle, a wczorajszy występ w Vancouver był wspaniały. Przyszły na niego moja mama i ciotka, i o dziwo, zostały do końca! Publiczność była wspaniała, a zespół dał z siebie wszystko. Sprawiali wrażenie, że świetnie się bawią i rozsadza ich energia, aż miło było patrzeć. A nasz stary poczciwy Peter z jego fantastycznymi ruchami – wyobrażacie sobie jego piruety?!
Po koncercie spędziliśmy miły wieczór w hotelowym barze z Martinem, który umilał nam czas śpiewając swoim pięknym głosem. Przy barze siedział facet, który okazał się być wirtuozem fortepianu, więc skumplowali się z Martinem i popisywali przed nami cały wieczór. Martin zaśpiewał nawet coś Elvisa dla mojej mamy – była w siódmym niebie!
San Francisco Dzień wolny
Amfiteatr Gorge w stanie Waszyngton to z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałam. Dla tych z Was, którzy tam nie byli napiszę, że znajduje się na pustkowiu w przepięknym otoczeniu. Tuż za sceną jest ogromny kanion ze zbiornikiem wodnym na dole – jest niesamowicie! Ciężko to opisać, ale możecie mi wierzyć, to piękny widok.
Wczorajszy występ różnił się tym, że nie było projekcji. Wiał zbyt silny wiatr, aby rozłożyć ekran, więc postanowiliśmy całkowicie z tego zrezygnować. Z początku było dość dziwnie, ale potem fajnie było po prostu patrzeć jak zespół występuje. Czasami ekran rozprasza i zapomina się, że na scenie są ludzie. Poza tym w tle widać było tylko góry – tak piękne, że prawie nierealne.
Po koncercie wyruszyliśmy do San Francisco. I tym razem, dla odmiany, mieliśmy meksykańską ucztę na pokładzie. Tak już przywykliśmy do indyjskiego jedzenia, że cieszy nas jakakolwiek zmiana. Lot trwał ok. 2 godziny i był jednym z najdłuższych. Do hotelu dotarliśmy dopiero ok. 2:30, więc jak się domyślacie wszyscy jesteśmy dziś nieco zmęczeni. Cieszę się że zostajemy w San Francisco do niedzieli – w końcu mogę się trochę rozpakować. Chociaż zawsze tak mówię, a w rzeczywistości wypakowuję tylko niezbędne rzeczy, żeby się potem nie męczyć z przepakowywaniem.
Ot tego miejsca pisanie bloga z trasy przejął Daniel Barassi – webmaster depechemode.com.
Jak dla mnie to był najlepszy koncert do tej pory! Ponad 20,000 ludzi, wszyscy podekscytowani, że za chwilę zobaczą koncert depeche MODE. Ludzie byli tak głośni, że nie pomogły nawet zatyczki w uszach. Za każdym razem, kiedy ktoś z zespołu wychodził na przód sceny obawiałem się, czy ścianka oddzielająca fotoreporterów od reszty wytrzyma pod naporem tłumu, który za nią stał i usiłował dotknąć tego kto akurat był na scenie (choć dało to możliwość zrobienia niesamowitych fotek). Szczególnie głośne były okrzyki Maaaaaaaartin kiedy wykonywał Surrender [21].
Po darmowej pepsi i nachos (za kulisami) wszyscy wróciliśmy do hotelu. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że droga z amfiteatru na autostradę była okropna! To była chyba najdłuższa część podróży. Miałam ogromny problem z nadążeniem za stylem jazdy zespołu moim małym wypożyczonym samochodem.
Koncert w rodzinnym mieście (przynajmniej dla Martina). Plan obiektu jest dość dziwny. Tuż przy wejściu znajdują się sklepiki z pamiątkami. Po prawej stronie jest długi płot. Niesamowite, że niecałe 10 metrów od płotu, za ambulansem (po prostu tam stał, na wezwanie – nie było rannych ani nic w tym stylu), zespół mógł sobie swobodnie chodzić. Gdyby ludzie tylko wiedzieli że zespół był na wyciągnięcie ręki, kiedy oni sobie kupowali t-shirty i piwo. Cóż… właściwie kilka osób się zorientowało…
Koncert zaczął się dość wcześnie z powodu wielu ograniczeń obowiązujących na terenie obiektu (niestety jednym z nich było słabe nagłośnienie). Dziwnie było oglądać depeche MODE na scenie kiedy słońce wciąż świeciło. Prawdopodobnie najgorszy moment całej trasy miał miejsce podczas Dream On [85], kiedy jakiś dupek w pierwszym rzędzie postanowił oblać Davida swoim napojem – dwukrotnie! Ludzie… kiedy widzicie, jak ktoś z zespołu, trochę spocony, wychodzi na przód sceny, to nie znaczy że można go bez pozwolenia oblewać dziwnymi płynami! Na scenie znajdują się elektryczne wentylatory, wszędzie wokół stoją butelki z wodą. Dość powiedzieć, że niepożądane oblanie wkurzyło Davida (splunął na gościa, a potem wrócił i omal go nie dźgnął statywem od mikrofonu – dzięki Bogu tego nie zrobił). Ochrona wywlekła frajera z płyty (przy wtórze okrzyków z widowni ’wykopać go’ i pozdrowieniu od Davida: ’wielkie dzięki kutasie’), a koncert został kontynuowany. Po kilku utworach David wrócił w to samo miejsce, witał się z ludźmi i przybijał z nimi piątkę, chcąc nadrobić wcześniejszą przerwę w koncercie. Punktem kulminacyjnym występu było ponowne wyjście Martina po zaśpiewaniu Sister of Night [24]. Powiedział ’Tu jest dom.’ (miał na myśli bardziej swoje nowe miasto, niż tytuł utworu). Tekst Home[83] nabrał zupełnie nowego znaczenia.
Po występie David wyruszył do Los Angeles, zaś Martin, Andy i znaczna część ekipy poszli na afterparty. Z racji tego, że nie chciało mi się znowu imprezować, razem z towarzyszem wieczoru (Chadem) po prostu wróciliśmy do domu. Cały poniedziałek spędziłam na przerabianiu wszystkich zdjęć, które zrobiłem przez ostatnie trzy dni. Pisząc te słowa (8:55, wtorek rano), powinnam zauważyć, że właśnie minąłem kolejkę tworzącą się na dzisiejsze nagranie The Tonight Show (nagrywają to niedaleko mojego domu). W tej chwili jest to już dość długa kolejka. Ciekawe czy tym razem publiczność będzie równie energiczna, jak podczas ostatniego występu zespołu u Jay Leno, kiedy zagrali It’s No Good [83] (który można obejrzeć w dziale Video / Television). O tak – obejrzyjcie sobie zdjęcia z Santa Barbara!
Nie ma to jak pięciominutowa jazda na spotkanie z dM (na tej samej ulicy niedaleko mojego domu). W studio NBC pojawiłam się koło południa. Zgodnie z tym co widziałem rano, utworzyła się już długa kolejka przed budynkiem.
Ekipa, ochrona, management i sam zespół już tam byli. Po jakimś czasie zagrali na próbę I Feel Loved [50], potem David poszedł do KROQ FM udzielić wywiadu (zostanie wyemitowany w późniejszym czasie). Kiedy wrócił pstryknąłem mu fotkę z aktorem przebranym za małpę z Planety Małp (który miał wziąć udział w jednym ze skeczy w programie).
Vegas kochani! Przyjechałem z L.A. w towarzystwie Lee, jego sióstr i przyjaciela Octavio odpicowanym wynajętym Caddy, po czym wszyscy udaliśmy się do Hard Rock. Kiedy dotarłem do hotelu (około 16:00), stała tam już kolejka. Było to imponujące, biorąc pod uwagę uciążliwy upał.
Ale wracam do meritum – koncert. Ze wszystkich koncertów, jakie do tej pory widziałam, ten był najlepszy (na równi z Shoreline). Nawet bez ekranów projekcyjnych (sala koncertowa była na to za mała), zespół dał czadu. Publiczność śpiewała wraz z zespołem, co było zaskakujące biorąc pod uwagę sporą liczbę pracowników firmy nagraniowej rozsianych w tłumie. Martin wykonał akustyczną wersję Surrender[21] tego wieczoru.
Po występie oddałem się hazardowi (wygrałam dość pieniędzy, aby sobie kupić wydanie specjalne dM Hard Rock za 5 dolarów i żetony do pokera za 25 dolarów), a potem wróciliśmy do L.A. (tak, to dużo jeżdżenia – odmawiam latania), obejrzeliśmy to, co zrobiłem podczas występu. (pochodzą z niego ujęcia znajdujące się w dziale Pictures) [Nie ma już takiego działu na depechemode.com – przypis redakcji 101dM.pl].
Kiedy sobie wcześniej planowałem, które występy obejrzę, Phoenix było na mojej liście ’nigdy w życiu’, ze względu na perspektywę jechania w upale przez 4.5 godziny autostradą międzystanową nr 10 z L.A. do Phoenix. Jazda była potwornie nudna (jedynym urozmaiceniem był znak „Ograniczenie Prędkości do 75” na granicy z Arizoną… już i tak jechałam 100), jednak koncert był świetny. Mam nadzieję, że firma wynajmująca samochód nie będzie miała pretensji o całe warstwy poprzylepianych wszędzie owadów (ohyda). Podejrzewam, że duża prędkość i autostrada międzystanowa nie są najlepszymi sprzymierzeńcami małych latających stworzonek.
Koncert halowy – ufff. Koniec z niechcianą opalenizną (sami rozumiecie, jestem webmasterem – zbytnio się nie opalam, chyba że przy monitorze). Pierwszym co zauważyliśmy wraz z moim towarzyszem (Alexem) po wejściu do hali było dwóch gości wykopanych za drzwi za to, że założyli „plakietki Bong” (laminaty rozpoznawcze tworzone przez ludzi z listy mailingowej Bong). Podczas soundchecku usłyszeliśmy dość niezwykłą wersję In Your Room [84] (bardzo „radosną” – może kiedyś uda mi się umieścić fragment na stronie). Tak, jak w przypadku większości występów na tej trasie, które widziałem, publiczność była głośna (czytaj: prawie rozniosło w proch mikrofon w mojej kamerze). Miły akcent nastąpił podczas When The Body Speaks [84], kiedy w połowie piosenki Dave odwrócił się do Martina i powiedział Napisałeś piękną piosenkę, Martin. A potem pozwolił jednemu z fanów zaśpiewać refren I Feel Loved [50]. Szczególne podziękowania kieruję do dziewczyny, która podarowała mi zegarek z Hello Kitty (czy wyglądam jakbym takiego potrzebował?). 🙂 Martin wykonał tym razem akustyczną wersję Sister of Night [24].
Po koncercie poszedłem za kulisy na afterparty na obowiązkowego darmowego drinka i chipsy nacho. W sekcji Video / Exclusives zamieściłem krótki filmik w formacie Quicktime, przedstawiający rozgrywkę w piłkarzyki Martina i A. Phillpotta przeciwko Peterowi i Christianowi – miłego oglądania. Potem wyruszyłem z Phoenix… w pięciogodzinną podróż… samochodem… Sen jest przereklamowany.
Na trasie THE SINGLES 86>98, San Diego 1998.12.15 było jednym z najlepszych koncertów. Głównie dzięki fanatycznym meksykańskim fanom, którzy na niego przyjechali. Tym razem było podobnie. Niemcy nadal ich przewyższają pod względem szczerego oddania i energii, ale tylko troszkę.
Kolejny głośny i udany występ, jeśli nie liczyć paru technicznych zakłóceń. Z jakiegoś powodu nagłośnienie po lewej stronie (prawa strona sceny) przez cały wieczór zawodziło. A podczas Waiting For The Night [83] Martin i David mieli opóźnienie ok. pół taktu przez większą część utworu. Byłem pod wrażeniem, że mimo to udało im się zaśpiewać w idealnej harmonii! Jedyną wadą jak dla mnie była wysokość sceny. Ciężko było zrobić dla was dobre zdjęcia. Pod koniec występu podeszły do mnie dwie dziewczyny, eksponując swoje plakietki Exciter – zdecydowanie warte sfotografowania.
Po koncercie wróciłem prosto do L.A., bez mojego towarzysza, Asifa (nie było żadnego aftera – zespół od razu wyruszył do Los Angeles). Przykre jest to, że 90-minutowa droga zajęła mi ponad 4 godziny. Myślę, że zemścił się na mnie brak snu, bo co najmniej 7 razy o mało się nie rozbiłem. Nie ma to jak mrugnąć oczami i nagle się ocknąć na sąsiednim pasie, na który w magiczny sposób podryfowałem. Powiem tylko, że parę razy musiałem zjechać na pobocze i uciąć sobie krótką drzemkę aby móc dojechać do domu w jednym kawałku. Na szczęście przeżyłem i mogę się z Wami podzielić zdjęciami z San Diego.
Koncert w L.A.. Nie wiedziałem czego się można spodziewać po publice. Na przestrzeni lat publiczność w L.A. przestała uczestniczyć w widowisku tak aktywnie, jak za czasów WORLD VIOLATION. Wtedy kiedy powinni śpiewać, po prostu krzyczą. Choć widownia nie była odlotowa, było zdecydowanie lepiej, niż na poprzedniej trasie – nie licząc momentu, kiedy David kończył Freelove[84] (ludzie tylko pokrzykiwali – żadnego nucenia woah, just freelove). Miał dość smutny wyraz twarzy w stylu ’hmmm…i to by było na tyle’. Surrender[22] w wykonaniu Martina było jak zwykle świetne.
Przy okazji przejąłem obowiązki Nichelle (ona jeszcze wróci) na czas ostatnich występów w Ameryce Północnej. Zdumiewa mnie ilu ludzi w L.A. „załatwia” sobie bilety. Los Angeles to miasto, w którym ludzie nie kupują płyt – po prostu dzwonią do swojego kongresmena, żeby im załatwił darmowy egzemplarz płyty w wytwórni. To samo się tyczy biletów na koncerty. Ciekaw jestem ile biletów się rzeczywiście sprzedało, a ile trafiło do „typków z branży” rozsianych po widowni.
Z tego koncertu możemy być dumni. BARDZO głośne śpiewanie, turbodoładowany David i <łapie oddech> rakietnica! Na tym koncercie po raz pierwszy udało mi się obejrzeć set Poe. Jeśli na ostatnie koncerty (Arrowhead Pond) przyjdziecie za późno, ominie was fantastyczny występ. Z perspektywy czasu, chętnie bym sobie odpuścił spotkania depeche MODE z fanami (które odbywają się w trakcie setu Poe). Po co robić zdjęcia ludziom witającym się z depeche MODE? Może Wy nimi jesteście? Większość z was zaprzeczy. Jestem przekonany, że i tak wszyscy wolelibyście zobaczyć fotki dM na scenie (których jest cała masa z L.A.).
Wracając do dM. Dwa słowa – 'ale publiczność!’ Nawet David stwierdził, że byli niesamowici w porównaniu z pierwszym koncertem. Szokującą atrakcją był debil, który postanowił odpalić flarę kilka razy w trakcie koncertu. Ludzie – jeśli uważaliście, że rzucanie w zespół tajemniczym płynem było niewłaściwe, ciekawe jak byście zareagowali na flarę? Widziałem dwie (podobno było ich więcej, ale ja byłem zbyt zajęty robieniem zdjęć, aby to widzieć). Pierwsza wylądowała w sekcji 114, a druga przeleciała mniej więcej połowę drogi z miejsca odpalenia na końcu hali. Koncert został jednak kontynuowany. Akustycznym numerem wieczoru Martina było Sister Of Night [24].
Poza tym, że David wciąż zwracał się do publiczności w Orange County / Anaheim jako Los Angeles, jedyną ekstremalną atrakcją była ta: Martin zaśpiewał Dressed In Black [3].
Słyszałem to już na MP3 z koncertu w Jones Beach, ale tym razem brzmiało to mniej więcej tak: ’She’s dressed in MARTIN – KOOOOOOOOOOOOCHAM CIĘ again, and I’m ŁUUUUUUUUUUUUUU – PISK – KRZYK, but oh, what can you do when she’s MAAAAAAAAAARTIN – KRZYK – GWIZD’.
Tamto wykonanie brzmiało dokładnie tak samo, ale teraz miałem przynajmniej okazję zobaczyć to na własne oczy 🙂
Ostatni koncert w Ameryce Północnej i był niepowtarzalny! Jeśli nie udało wam się posłuchać Poe przy okazji któregokolwiek z koncertów na tej trasie, powinniście natychmiast kupić sobie ich CD w ramach rekompensaty. Zagrali świetnie.
Natomiast depeche MODE – od czego zacząć. Ponieważ nigdy nie będę w stanie przedstawić tego w ładnej formie graficznej (nie cierpię pisać na komputerze choć jestem webmasterem, i bądź tu mądry), przedstawię to tak:
Martin zaśpiewał Condemnation[9], na specjalne życzenie Davida.
Podczas When The Body Speaks [84], David poprosił Martina aby się do niego przysunął jak najbliżej, bo to ostatni występ.
Podczas Enjoy The Silence [84], cała ekipa Poe (zespół, rodzina, pomocnicy) weszła na scenę i tańczyła przez cały utwór. David ponownie im podziękował za support (a nie mówiłem żebyście się nie spóźniali na koncerty!).
Pod koniec piosenki basista Poe rzucił się w publiczność (od tej strony sceny gdzie stał Fletch – wydaje mi się, że doleciał gdzieś do czwartego rzędu).
Podczas In Your Room [84] rozrzucono kilka nadmuchiwanych rekinów (na projekcji obrazującej In Your Room [84] na ekranie pojawia się rekin i złote rybki). Ktoś z ekipy złapał jednego rekina i przechadzał się z nim po fosie (przedni rząd przeznaczony dla mediów), poruszając nim (Rekinem) w górę i w dół jak gdyby pływał. David wyraźnie się uśmiechał na ten widok.
Podczas Personal Jesus [84], Peter złapał keyboard Poe i zagrał na nim końcówkę utworu!
David kompletnie spaprał pierwszy wers Clean[75], ale w końcu jakoś oprzytomniał (cały czas się uśmiechając).
Przed Home[83] Martin się droczył, że zaśpiewa inną piosenkę, której nie wykonywali od lat. Osobiście uważam, że był to bardzo złośliwy żart!
To było wspaniałe zakończenie północnoamerykańskiej części trasy. A mnie utkwił w głowie obrazek, jaki zobaczyłem nazajutrz w hotelu. Miałem się właśnie zamiar pożegnać z kimś z obsługi hotelu, kiedy zobaczyłem Davida, krążącego na zewnątrz wielkim pojazdem w stylu prowincjonalnym. Oglądanie go za kółkiem (gra słów przypadkowa) jakoś mi nie pasowało. Pracuję dla zespołu. Wiem, że mają swoje normalne życie (mniej więcej) poza sceną. Ale na ten widok osłupiałem 🙂
Gdybyście jeszcze nie zauważyli, nie ma żadnych zdjęć z koncertów w Pond. Dzięki policji w Pond / Nederlander, nie wolno nam było zrobić ani jednej fotki (dzięki panowie – przesyłam wam wielkie ciepłe milusie uściski! 😛 ). Przynajmniej w końcu miałem szansę „obejrzeć” w całości koncert, nie zamartwiając się czy nie wyczerpią mi się baterie, ani czy w trakcie robienia zdjęcia przypadkiem nie wyłączy mi się flesz. Tak czy inaczej, wstawiłem ponad 400 zdjęć kilku ostatnich koncertów. Ilu ujęć tyłka Davida potrzebuje jeden użytkownik (to pytanie retoryczne – proszę nie pisać do mnie maili w tej sprawie)?
Dziękuję wszystkim, którzy podchodzili do mnie z miłymi słowami w czasie koncertów (przepraszam, że nie mogłem dłużej porozmawiać, ale byłem zarobiony po łokcie).
Sobota, 25 sierpnia – Tallinn, Estonia (dzień wolny)
No i wracam – Nichelle znowu nadaje, woo hoo! Nie wiem, czy ktokolwiek się z tego cieszy, bo wszyscy byli chyba bardzo zachwyceni komentarzami Pana Barassiego przez ostatnie tygodnie. Jestem pewna, że spisał się świetnie, ale teraz utknęliście ze mną na europejską część trasy.
Dziś za jakieś dwie godziny ruszam na lotnisko, żeby spotkać się z Martinem i razem lecimy do Tallinna, w Estonii. Mieliśmy tygodniową przerwę między amerykańską a europejską częścią trasy, ale ja utknęłam w Los Angeles, tyrając jak wół. Myślę, że wszyscy będą podekscytowani i gotowi do działania, kiedy znów się spotkamy w Tallinnie.
Poniedziałek, 27 sierpnia – Tallinn, Estonia
Tak, dotarliśmy szczęśliwie do pięknego Tallinna. Lot był OK – dostałam upgrade, bo leciałam z Martinem, więc nie narzekam. Oboje mieliśmy problemy ze snem przez większość lotu z L.A. do Londynu, ale na Heathrow mieliśmy kilka godzin do następnego lotu, więc wzięliśmy pokoje w hotelu przy lotnisku i próbowaliśmy się przespać choćby te 3–4 godziny.
Później Martin i ja spotkaliśmy się z Darrellem, Edem, Davidem i całą ekipą dM przy odprawie Estonian Air (tak, naprawdę tak się nazywa ta linia!). Martin długo się śmiał z tej nazwy – serio.
Po trzech godzinach lotu wylądowaliśmy w Tallinnie. Żeby nie zasnąć o dziwnych godzinach i nie mieć jet lagu, postanowiliśmy posiedzieć jeszcze trochę z ekipą w hotelowym barze – do co najmniej północy. Udało się i padliśmy do łóżek już bez problemu. Wszyscy mnie straszyli, że i tak się obudzę nad ranem, ale ku mojemu zaskoczeniu przespałam całą noc do 9:30, aż zadzwonił budzik. Byłam MEGA szczęśliwa.
Dziś rano Martin, Darrell i ja poszliśmy poszwendać się po Tallinnie, odwiedziliśmy kilka sklepów z winylami. O 13:00 David miał mini konferencję prasową dla lokalnych mediów – frekwencja dopisała, ponoć były WSZYSTKIE najważniejsze telewizje… ale to w końcu Estonia – malutki kraj!
Po konferencji znowu się ruszyliśmy z Martinem i Darrellem, co chyba nie było zbyt mądre, bo zaczęli nas śledzić fani. Jedna laska nas filmowała, inni pstrykali foty non stop. Zrobiliśmy w tył zwrot, jak tylko spod auta obok zaczęło grać głośno Somebody. Na początku śmieszne, ale potem już lekko przerażające.
O 15:30 David i Martin spotkali się z burmistrzem Tallinna w pięknym XVI-wiecznym kościele. Dostali klucze do miasta – jako jeden z pierwszych zespołów w historii! Burmistrz był bardzo miły, powitał nas przy aucie, opowiedział historię kościoła i swoje marzenie, że chce, żeby Estonia stała się stolicą rozrywki na świecie. Potem zaprosił chłopaków do dzwonnicy – powiedział, że „to tylko 50 metrów”, ale jak się domyślacie, było DUŻO więcej. Wszyscy dyszeliśmy jak lokomotywy, wspinając się po wąskich kamiennych schodach, które się dosłownie rozsypywały pod stopami.
Na górze zaprosił Martina i Davida na balkon, żeby zobaczyć widok. No i widok był obłędny, ale barierka była tak krzywa, a poręcze miały luźne śruby – serio, nie było nam tam wesoło. Martin trzymał się ściany i wyglądał, jakby zaraz miał zejść na zawał.
Potem wróciliśmy do środka i chłopaki uderzyli w dzwony. To było naprawdę wyjątkowe doświadczenie. Obaj byli bardzo wzruszeni – dostali klucze do miasta, zobaczyli to piękne miejsce i zadzwonili świętymi dzwonami. Tego dnia nie da się powtórzyć.”
Wtorek, 28 sierpnia – Tallinn, Estonia
Dzień koncertowy – TAK! Czuję, jakbyśmy nie grali od wieków. Zła wiadomość – leje jak z cebra, a koncert jest na dworze. Promotor powiedział nam, że tu prawie zawsze pada – na KAŻDYM koncercie.
Wczoraj – David, Martin, Christian, Darrell, Ed i ja – poszliśmy do świetnej włoskiej knajpy razem z promotorami – Peterem, Ingrid i Helen. Opowiedzieli nam wtedy o depeche MODE Baarze – miejscu, o którym chłopaki nigdy wcześniej nie słyszeli. Fani zamienili ten lokal w prawdziwą świątynię depeche MODE. Podobno tydzień wcześniej robili tam aż trzy imprezy tematyczne przed koncertem, a sam lokal został właśnie wyremontowany.
Po kolacji Martin, Christian i ja postanowiliśmy sprawdzić to miejsce. Jak tylko zeszliśmy po schodach, usłyszeliśmy brawa. Pewnie ludzie byli w totalnym szoku – no bo serio, kto by się spodziewał, że jeden z ich idoli nagle wpadnie do ich baru?
Jak tylko weszliśmy, ludzie zaczęli strzelać foty z każdej strony. Darrell szybko zareagował i poprosił wszystkich, żeby schowali aparaty i po prostu się dobrze bawili. Siedzieliśmy tam, oglądając wszystkie depechowe gadżety – z jednej strony telewizor z teledyskami i wywiadami, z głośników leciało oczywiście tylko dM. Śmiesznie było patrzeć na Martina na ekranie, słuchając jego głosu, a on sam siedział obok – surrealistyczne.
Na początku nie było tam dużo ludzi, ale ci co byli, po prostu się na nas gapili, głównie na Martina, przez cały czas. Potem zaczęło się trochę zapełniać i zrobiło się luźniej.
Około 23:00 dotarł Fletch prosto z Londynu i dołączył do nas – też dostał owację na wejściu i chyba dobrze się tam bawił.
Bardzo się cieszę, że tam poszliśmy – wiem, że dla tych ludzi, którzy wkładają tyle serca w to miejsce, to było coś wielkiego.
Środa, 29 sierpnia – Ryga, Łotwa
Siedzę właśnie na koncercie w Rydze. Powiem Wam jedno – tutaj wszystko działa zupełnie inaczej. Jak na razie wszystko idzie OK. Właśnie grają I Feel You [84], a ja zaraz wychodzę na In Your Room [84], jak zawsze podczas koncertu!
Gramy dziś w nowiutkiej hali, jedyny inny koncert, który się tu odbył, to Elton John w lipcu. Ładny obiekt, wszystko open – miejsca stojące, ludzie tłoczą się wszędzie. Nie wiem, jak im się to podoba, ale wyglądają na zadowolonych.
Wczorajszy koncert w Tallinnie też wyszedł super. Lało cały dzień, padało nawet podczas próby dźwięku, ale jak zaczęliśmy grać – pogoda się uspokoiła. Uwielbiam, jak się tak układa.
Po koncercie mieliśmy imprezę w klubie Hollywood, którą zorganizował promotor. Było super, świetna atmosfera i fajny sposób, żeby uczcić pierwszy koncert europejskiej trasy. Ludzie z FBI (tak się nazywa promotor w krajach bałtyckich) byli dla nas mega – Peter, Ingrid i Helen wszystko ogarnęli na medal. Dzięki temu wszystkim pracowało się łatwiej.
Dziś polecieliśmy naszym nowym europejskim samolotem z Tallinna do Rygi i powiem Wam – jest ekstra. Można by tam wsadzić ze 100 osób. Obsługa trochę sztywna, bardzo formalna – coś, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni, ale pewnie się rozluźnią, jak zobaczą, jacy z nas luzacy!
No nic, muszę się ogarnąć, bo właśnie leci przedostatni numer – Black Celebration [82]. Na razie!
Piątek, 7 września – Hamburg, Niemcy
Koncerty w Berlinie były niesamowite – chyba najlepsza publika do tej pory. Tak głośno śpiewali, że momentami Davida w ogóle nie było słychać!
Samo miejsce koncertu było piękne i z wielką historią. Położone w środku lasu, a kiedyś… Hitler tam przemawiał. Na scenę idzie się takim podziemnym tunelem, który cały czas zakręca – Hitler też tamtędy chodził. Straszne uczucie, serio. Powiedziano mi, że tunel był zakrzywiony, żeby nikt nie mógł się ukryć i zrobić zamachu. Dzięki temu ochroniarze mogli wszystko widzieć z wyprzedzeniem. Masakra.
Widownia nie była płaska, tylko stromo w górę – co oznaczało, że ze sceny widziało się KAŻDEGO. Przy Never Let Me Down Again [84] widok był niesamowity. Ten utwór zawsze robi wrażenie, ale tutaj wyglądało to kosmicznie.
Dziś dzień wolny i cudowna Anne Berning zaprosiła mnie na zwiedzanie Berlina. Powiem Wam – jakby rzuciła muzykę, mogłaby być przewodniczką! Zna miasto świetnie, więc zobaczyłyśmy mnóstwo cudnych miejsc. Potem jeszcze skoczyłyśmy do zoo, a wieczorem spokojny wieczór w domu. Jutro ruszamy do Hamburga.
Poniedziałek, 10 września – Wiedeń, Austria
No więc… nasze dwa największe koncerty tej trasy, a może i całej kariery depeche MODE, zostały zrujnowane przez deszcz. Publiczność i tak chyba się świetnie bawiła, ale szkoda, że ta pogoda musiała to wszystko popsuć.
W Hamburgu wiało jak cholera i raz po raz lunęło jak z wiadra. A potem, po 10 minutach, znowu słońce – i tak cały dzień, w kółko.
Było z nami MTV, kręcili chłopaków i część naszej ekipy. Oczywiście najwięcej rozrywki dostarczył im Jez, który pokazywał gitary Martina i rozśmieszał wszystkich. On chyba serio jest najzabawniejszym gościem na świecie!
Trochę się przestraszyliśmy, bo na próbie jedna z kolumn przewróciła się przez wiatr – i zaczęliśmy się martwić, że to samo może się wydarzyć podczas koncertu. Serio, myśleliśmy już o odwołaniu całego występu. Ale publiczność była niesamowita – mimo że mokrzy do suchej nitki, tańczyli i śpiewali. Zrobili show razem z nami.
Najbardziej zdziwiło mnie to, że z moją ekipą telewizyjną stałam przy mikserze na początku koncertu, a jak ruszyliśmy z powrotem, to miałam wrażenie, że idziemy przez te tłumy całą wieczność. Ludzie stali na trawie aż po horyzont. W pewnym momencie były już tylko wielkie kolumny nagłośnieniowe, a fani tańczyli, choć nawet nie widzieli sceny. Niesamowite!
Chłopaki musieli skrócić setlistę, bo zamarzali na scenie. Mam jednak nadzieję, że publika i tak była zachwycona.
Strasznie szkoda, że te dwa największe koncerty W HISTORII musiały się odbyć w takich warunkach, ale myślę, że wyszły całkiem nieźle. Fani dM są naprawdę oddani – i za to ich uwielbiamy!
Piątek, 14 września – Moskwa, Rosja
We wtorek był Wiedeń, a w środę Budapeszt. Wiedeń super – graliśmy w hali, więc zero stresu związanego z pogodą. Christian (nasz perkusista) pochodzi z Austrii, więc po koncercie była duża impreza z jego rodziną i znajomymi – chyba ucieszył się na ich widok.
Budapeszt też był fajny, choć – oczywiście – był to koncert plenerowy, więc znowu padało. Ale tym razem tylko trochę, więc nie było tragedii. Zaraz po koncercie wróciliśmy do hotelowego baru, trochę posiedzieliśmy, a potem część ekipy poszła jeszcze na miasto.
A tak w ogóle – Eddie Murphy kręci w Budapeszcie film i mieszka w naszym hotelu! Kilkoro z nas go spotkało w barze – śmiechu było sporo.
Wczoraj byliśmy na kolacji w świetnej węgierskiej restauracji – jedzenie było przepyszne. Dzisiaj mamy dzień wolny, więc może wreszcie trochę się zregenerujemy. Jutro lecimy do Moskwy – zapowiada się ciekawie!
Niedziela, 16 września – Moskwa, Rosja
Siedzę właśnie w biurze menedżerskim za sceną podczas koncertu w Moskwie. Chłopaki grają już od godziny i wszystko wygląda OK. Moskwa to zdecydowanie osobliwe miejsce…
Wczoraj wieczorem, jak tylko wylądowaliśmy (było koło 19:00), przywitała nas grupa fanów. Niektórzy jechali za naszym autobusem aż do hotelu – kilka razy myśleliśmy, że zaraz ktoś spowoduje wypadek!
Pod hotelem też czekała masa ludzi. Część z nas poszła potem do baru na drinka i coś do jedzenia. Pogadaliśmy z tłumaczami, pośmialiśmy się, a potem część poszła spać, inni – na miasto.
Dziś rano poszliśmy na spacer do Placu Czerwonego – mamy go właściwie po drugiej stronie ulicy. Budynki są totalnie bajkowe – wyglądają jak z innego świata. Za godzinę ruszamy na halę – odezwę się po koncercie.
Środa, 19 września – Helsinki, Finlandia
Koncert w Moskwie wyszedł super, choć z prasą było mniej kolorowo – sporo zamieszania. Chłopaki byli zadowoleni, bo po Budapeszcie mieli dwa dni odpoczynku, więc z przyjemnością wrócili do koncertowej rutyny.
Po show poszliśmy do klubu Most – mega miejsce. Mieliśmy prywatny pokój na górze, a na dole trwał pokaz mody. Kolekcja była… dziwna. Projektantka na koniec wyszła w przezroczystej sukni – przysięgam, że puściła oczko do Martina.
Trochę się zasiedzieliśmy, ale było warto. Potem wróciliśmy do hotelu, gdzie Martin i Andrew Phillpott rozkręcili nocne granie przy pianinie – woo hoo!
Następnego dnia zwiedzaliśmy Kreml, a wieczorem pojechaliśmy do klubu, gdzie odbywała się impreza z depeche MODE w tle – grał nasz support, zespół Technique. Na koniec ich setu Peter dołączył do nich i zaśpiewał Home [83] – wyszło super, mimo że mało ćwiczyli.
Po klubie – obowiązkowa wizyta w hotelowym kasynie. Fletch jak zwykle wygrywał. Po godzinie uznaliśmy, że pora spać i poszliśmy z naszymi wygranymi do łóżek.
Potem był Petersburg – przepiękne miasto. Koncert udany, ale czasu na zwiedzanie było mało. Przed wylotem udało się jeszcze zobaczyć kilka miejsc.
Rosja była interesująca, ale wszyscy odetchnęliśmy, że już z niej wyjeżdżamy. Jedzenie raczej średnie, a kierowcy naszych busów – absolutny hardcore. Tyle bliskich spotkań z katastrofą, że aż strach wspominać. Dziś lecimy do Helsinek – powinno być miło.
Sobota, 29 września – Monachium, Niemcy
Cofnę się trochę, bo nie zdążyłam opowiedzieć wszystkiego. W poniedziałek mieliśmy wolne w Kopenhadze – bez szału, większość z nas zjadła kolację i zrobiła sobie spokojny wieczór. Następnego dnia zagraliśmy w Amnéville – piękne miejsce, ale na totalnym końcu świata. Godzina jazdy z lotniska, potem koncert i znowu godzina jazdy – tym razem do Kolonii. W hotelu byliśmy dopiero o 2:30 w nocy. Padnięci wszyscy.
W środę koncert w Kölnarenie – ekstra, bo blisko hotelu. Mieliśmy czas się powłóczyć po mieście. Nocą posiedzieliśmy w barze razem z ekipą – rzadko się to zdarza, bo zwykle mieszkają gdzie indziej albo wyjeżdżają zaraz po show. Więc tym razem impreza była gruba i – nie ukrywam – większość z nas czuła się następnego dnia jak zombie.
Po koncercie znowu mała impreza – graliśmy z Martinem na gitarze, robiliśmy sobie wygłupy, jeździliśmy po korytarzach na wózku bagażowym. Złapali nas hotelowi – podobno szukali tego wózka od tygodni… ups!
Wczoraj dzień wolny – głównie spanie i chill. Dziś gramy w Monachium w Olympia Park, a po koncercie wielka kolacja z ekipą. Trwa Oktoberfest, więc szykuje się dobra zabawa!
Środa, 3 października – Stuttgart, Niemcy
Gramy teraz w Szwajcarii, Hallenstadion, a jutro dzień wolny – jupi. Impreza w Monachium z ekipą była świetna. Jedzenie, atmosfera – bajka. Zamknęliśmy całą salę piwną w centrum, ludzie szaleli, Oktoberfest pełną gębą.
Po Monachium oddaliśmy nasz samolot, bo kolejne koncerty były na tyle blisko, że jechaliśmy samochodami – dziwne uczucie, nie jeździliśmy tak długo już od dawna.
Norymberga i Stuttgart minęły szybko. Po Stuttgarcie posiedzieliśmy w barze – znowu ci sami fani na afterach. Zawsze się zastanawiam, jak oni to robią, że mają czas i kasę, żeby za nami jeździć po Europie… no ale kto co lubi!
Hotel w Zurychu jest przepiękny – jezioro, góry, lasy – cudnie. I dobrze, że mamy tu dzień wolny.
Sobota, 6 października – Oberhausen, Niemcy
Dziś gramy w Oberhausen – znowu w Niemczech! Mamy już nasz samolot z powrotem, z nową załogą i stewardessą.
Martin dziś zaśpiewał Judas [4] – pierwszy raz na tej trasie. Brzmiało niesamowicie. Ćwiczyli z Peterem chwilę przed koncertem, Martin trochę się denerwował, ale wyszło genialnie.
Dzień w Zurychu był super. Po koncercie część z nas poszła do klubu, poznali tam faceta z Cirque du Soleil. Akurat grali następnego wieczoru, więc poszliśmy – Martin, Peter, Jordan, Andrew, Georgia, Darrell i ja. Niesamowite widowisko! Po pokazie backstage, poznaliśmy artystów – jeden z nich miał urodziny, więc świętowaliśmy z nimi do zamknięcia kateringu. Dużo wódki. Dużo śmiechu.
Jutro Belgia, a potem szybki skok do Paryża – zostajemy tam aż do czwartku, więc nareszcie trochę stabilizacji!
Czwartek, 11 października – Frankfurt, Niemcy
Jesteśmy teraz we Frankfurcie – mamy koncert, a wcześniej były dwa występy w Paryżu. I powiem Wam – wow. Nie dość, że byliśmy w przepięknym Paryżu, to jeszcze pogoda dopisała, hotel cudowny… A dla mnie to wszystko było jeszcze fajniejsze, bo przyjechały moja mama i siostra. Super było spędzić z nimi trochę czasu.
No i – uwaga – w Paryżu kręciliśmy DVD z trasy. Anton przyleciał, żeby wszystkim pokierować, i wyglądał na zadowolonego z ujęć. Chłopaki i inni zrobili kilka luźnych wywiadów za kulisami, a Anton i Richard Bell latali z kamerami po całym obiekcie. Myślę, że fani będą zachwyceni materiałem. Publika w Paryżu – niesamowita. Naprawdę mnie zaskoczyli.
Niedziela, 14 października – Madryt, Hiszpania
Dzisiaj lecimy z pięknej Barcelony do Madrytu. Wczorajszy koncert był udany, choć trochę za bardzo napchali ludzi do środka. Ochrona w Hiszpanii działa chyba inaczej – ludzie mogli stać, gdzie im się podobało. Chciałam się przebić do znajomych, ale korytarze były tak zawalone, że nie dało się przejść.
Dolecieliśmy do Londynu z samego rana. Koncert w Madrycie wyszedł super, chociaż byliśmy tam bardzo krótko – przylot, koncert i od razu wylot do Anglii. Z Barcelony do Madrytu leciały z nami dwie dziewczyny, które wygrały konkurs radiowy – fajna nagroda, ale chyba się nudziły, bo wszyscy spaliśmy przez cały lot (po tych barcelońskich nocach byliśmy wykończeni).
Dziewczyny przyniosły chłopakom czapeczki Myszki Miki z ich imionami – mam zdjęcia, jak je zakładają, są boskie.
Miło jest znów gdzieś się rozpakować – zostajemy w Londynie aż do następnego wtorku, z jednym noclegiem w Manchesterze. I najlepsze: nie musimy się z hotelu wymeldowywać, tylko na Manchester bierzemy małą torbę.
Piątek, 19 października – Manchester, UK
Wembley – oba koncerty super! Wszyscy byli zaskoczeni publiką – Anglicy zwykle są ponoć bardziej powściągliwi, a tu – szaleństwo.
Po pierwszym koncercie zrobiliśmy wielką imprezę w Marriottcie – polinezyjski klimat, tancerki, świetne jedzenie. Zostaliśmy do 4:00 rano (a niektórzy jeszcze dłużej… wiadomo). Po drugim Wembley Mute Records zrobiło after party w barze nad areną – też fajnie, choć ja wcześnie się zwinęłam, bo byłam padnięta. Jutro dzień wolny, a potem Manchester.
Manchester był fajny, ale jazda tam trwała 4 godziny – masakra. Fajnie, że tym razem pojechaliśmy autobusem koncertowym – rzadko się to zdarza. Zwykle śmigamy vanami, a tu: można chodzić, położyć się, oglądać Ali G (bo to robiliśmy cały czas). Pierwszy raz go widziałam – teraz wiem, czemu wszyscy go kochają.
Droga z Manchesteru do Birmingham była jeszcze gorsza – miało być max 2 godziny, a jechaliśmy ponad 3. Korki, deszcz, ciemno – typowa północna Anglia. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy rozpieszczeni własnym samolotem i że ekipa, która jeździ tymi busami codziennie, to są twardziele.
Dziś znowu wracamy busem do Londynu. I dobrze – już wystarczy tego „luksusu” na kołach. Jutro wolne, potem Lyon!
Poniedziałek, 29 października – Istambuł, Turcja
Ale się ostatnio działo! Mieliśmy trzy koncerty z rzędu – Lyon, Mediolan, Bolonia. Szkoda, że nie udało się nic zwiedzić – przylot, koncert, wylot – i tak w kółko. A przecież te miasta są takie piękne…
Grecja – ekstra. Dwa dni wolnego wcześniej sprawiły, że już się tęskniło za sceną. Jutro lecimy do Turcji – na kilka dni. Trochę się stresujemy tym, co się dzieje na świecie, ale wszyscy nas uspokajają, że będzie OK. UGH – oby!
Środa, 31 października – Stambuł, Turcja
Istambuł był niesamowity – i najlepsze: Martin zaśpiewał Somebody [2]! Byłam w totalnym szoku – mówił przecież na początku trasy, że NIE MA OPCJI, żeby to zagrać. Przed koncertem byłam zawalona robotą i nikt nic nie mówił, więc kiedy z produkcyjnego biura usłyszałam dźwięki tego kawałka, oniemiałam.
Wyszło cudownie – publiczność śpiewała głośniej niż Martin. Magia.
Zostajemy tu do 3 listopada, więc mamy trochę wolnego. Jest co robić, więc nie będziemy się nudzić – choć wszyscy już odczuwamy zmęczenie. Jak tylko się zatrzymamy na chwilę, to od razu czuć, jak bardzo jesteśmy padnięci. Końcówka trasy = zużycie 100%.
Dziś idziemy na kolację z ekipą do knajpy z tańcem brzucha – zapowiada się ciekawie! Happy Halloween!
Piątek, 2 listopada – Stambuł, Turcja
Taniec brzucha był… interesujący. Na początku super, ale po trzeciej godzinie wszyscy już mieli dość. Prowadzący gadał bez końca. Ale fajnie było spędzić Halloween razem i się pośmiać.
Wczoraj chyba miałam najlepszy dzień na całej trasie – wypłynęliśmy rano łódkami na ryby. Mój zespół złowił 28 ryb – a były tylko dwie osoby w ekipie wędkarskiej! Druga łódź tylko dwie sztuki, ha! Chyba czas zostać profesjonalną rybaczką.
Jutro Chorwacja – zostały nam TYLKO dwa koncerty. Nie wierzę…
Wtorek, 6 listopada – Mannheim, Niemcy
Wczoraj ostatni koncert. Szok. Jeszcze do mnie nie dociera, że to koniec.
Koncert był niesamowity, a fani zrobili coś pięknego – baloniki, transparenty „Dziękujemy” – wzruszające. Chyba bardzo im zależało, żeby ten koncert został chłopakom w pamięci na zawsze.
Martin znowu zaśpiewał Somebody [2], a potem, między bisem a Home [83], dodał World Full of Nothing [1]. A potem Condemnation [9] – przepięknie. David powiedział mi później, że w trakcie tej piosenki ledwo powstrzymał łzy – wszystko go nagle uderzyło i ciężko mu było dokończyć.
I najlepsze – podczas Never Let Me Down Again [84] cała ekipa wbiegła na scenę – wszyscy: zespół, techniczni, biuro, tour managerowie – WSZYSCY. Najlepszy moment? Peter wsadził na barana Beana (naszego księgowego!), grał dalej z nim na plecach – padaliśmy ze śmiechu! Całą trasę mieliśmy do niego pretensje, że nie wychodzi ani razu na koncert – to tym razem sam go wyciągnęliśmy.
Po wszystkim – wzruszenie, ale i duma. 84 koncerty – światowa trasa zakończona. Poszliśmy z Marekiem (Lieberbergiem) na toast – gratulacje dla wszystkich. A ja – wiadomo – zaczęłam się rozklejać… klasyk.
Wieczorem hotel, bar, spokojnie. Ale to jeszcze nie koniec – przed nami MTV Awards i klip do nowego singla.
Piątek, 7 listopada – Frankfurt, Niemcy
Dziś moje urodziny – i spędzam je na planie teledysku do Goodnight Lovers! Ale przynajmniej pada i nie żal, że nie wychodzę.
Wczorajsza kolacja pożegnalna była cudowna. Jedzenie przepyszne, a Jonathan wygłosił wzruszające przemówienie – wymienił każdego z nas z osobna. Tak miło było być razem po raz ostatni. Smutne tylko to, że taka ekipa raczej już się w całości nie zbierze…
Potem imprezka urodzinowa – dostałam tort i super prezenty. Marek obdarował nas wszystkich – bardzo miły gest. Wieczór do zapamiętania.
Piątek, 10 listopada – Los Angeles, USA
No i koniec. Wracam do domu. Nadal nie wierzę, że TO JUŻ. MTV Awards poszły super, impreza też była świetna – cudowne zakończenie tej podróży.
Mam nadzieję, że mój pamiętnik się Wam podobał i trochę pokazał kulisy tej niesamowitej trasy. Były dni, kiedy miałam dosyć, chciałam wracać, ale teraz – patrzę wstecz i widzę, jakie to było niesamowite przeżycie. Miałam szczęście, że mogłam być tego częścią.