Wiem, że ten tekst powinien ukazać się 14 maja 2021, ale jakoś wtedy nie było możliwości i czasu. Pomyślałem sobie, że zbliżająca się rocznica koncertu w Warszawie będzie bardzo dobrym momentem na ponowne krytyczne przyjrzenie się albumowi Exciter po 20 latach od wydania.
20 lat temu po wydaniu albumu było bardzo źle. Fani zawiedzeni, recenzje bardzo zachowawcze. Podskórnie czuliśmy, że coś jest nie tak. Nie wiedzieliśmy, że zespół faktycznie miał masakryczne kłopoty przy nagrywaniu płyty, a pod dywanem kotłowało się bardzo wiele złego, czego efektem były potem wybuchy zespołowego szamba w 2003 roku na trasie Dave’a. Następnie Panowie godzili się długo i namiętnie w 2005, czego efektem był kolejny album Playing The Angel.
Wróćmy jednak do lat 2000-2001, kiedy powstawał album. Te 20 lat to jak epoka. Jeszcze aparaty na klisze, ale już komórki z pierwszymi 1 mpx matrycami. Jeszcze najważniejsza była sprzedaż płyt CD, ale już mp3 rozpychało się po świecie. Tak, jak o roku 1914 mówi się, że był faktycznym końcem XIX wieku na świecie, tak o roku 2001 mówi się, że we wrześniu skończył się XX wiek. Wbrew temu co pisał Fukujama historia nie tylko się nie skończyła, a na nowo zaczęła. Pauza geopolityczna odeszła… do historii.
Album Exciter miał być zaprzeczeniem i zerwaniem z tzw mrocznym wizerunkiem zespołu. Trójka z Basildon starała się zaprzeczyć, a nawet zdeprecjonować swoje „mroczne, religijno-erotyczne” dziedzictwo na bardzo wielu poziomach. W przekazie wizualnym, pojawiły się hawajskie koszulki, ale też maski i przebrania. Bardzo lekko traktujące siebie sesje zdjęciowe do płyty i tourbooka. Również muzycznie kompozycje próbowały zerwać z rozliczeniami mrocznej przeszłości z Ultry. O ile wydana w 1997 Ultra to epilog do czasów z lat 1992-1996, to Exciter miał być nowym otwarciem, pierwszym albumem po zamknięciu rozdziału do którego zespół bardzo nie chciał wracać. Tak bardzo, że o mało nie nazwali płytę – Lover (haft tęczą). Jak to wyszło? No cóż…
Szykowane dema nie mogły się narodzić. Prokastynacja u Martina miała level hard. Zatrudnieni z odsieczą Gareth Jones i Paul Freegard sprawili, że etap kompozytorski udało się dokończyć głównie przy pomocy kolana i przepychaczki łazienkowej. Dzięki temu zespół mógł wejść do studia.
Przy pracach nad Exciterem nie padała ze strony Dave’a propozycja udziału kompozytorskiego, jak to było przy pracach nad Ultra. Dave pamiętny konstruktywnego braku zrozumienia dla propozycji Ocean Song, nie zaoferował swoich kompozycji na kolejną „optymistyczną” płytę studyjną. Najpewniej mając wciąż w pamięci to, jak Martin wyraził się o swędzeniu pewnych części ciała Dave’a.
Potem demo Ocean Song zmieniło się w Closer i usadowiło się na stronie B singla I Need You. Słuchając tego kawałka, jego produkcji bardzo rozumiem Martina. Mimo trudności w stworzeniu własnej muzyki nie bardzo chciał dopuścić Dave’a. Closer – godnie reprezentowałby Dave’a jako głęboki b-side. Takie stabilne 1/10.
20 lat później nie mam już tak ostrych sądów o tym albumie, nie wyrażam się już tak zasadniczo i negatywnie jak w momencie wydania. Więcej!, płyta zestarzała się bardzo dobrze i z biegiem lat nabrała wyrazu, oraz pozwoliła docenić wysiłek, jaki stał za stworzeniem tej płyty. Po latach dowiedzieliśmy się, że album właściwie mógł nie powstać. Napięcie w zespole sprawiało, że równie dobrze mogła to być solowa płyta Martina nagrana z ludźmi i budżetem dedykowanym depeche MODE, a nie solowym produkcjom z domowego studia Martina.
Patrząc z tego punktu widzenia to tak… Należy dziękować i cieszyć się, że ta płyta ujrzała światło dzienne i dziś możemy cieszyć się kawałkami z płyty. Ale nawet pomijając ten fakt dziś całkiem przyjemnie słucha się pierwszej twórczości zespołu w XXI wieku. Do brzegu…
Muzycznie jest to wciąż bardzo wyboista podróż. Są numery, które były i są naprawdę dobre, jest sporo numerów które są dobre w jakimś zakresie i nie chodzi tylko o to, że 1,5 minuty jest fajne, a potem nie. Takie numery też są, ale są numery które w pewnej warstwie są ciekawe, a inne warstwy pokazują się od najgorszej strony. Na pewno perkusja nigdy nie zyskała mojego uznania, mimo że na potrzeby płyty pracowali wyjadacze. Niestety w przypadku tego typu instrumentów Martin miał za dużo do powiedzenia. Na kolejnych płytach z resztą też…
Niestety ale trzeba to napisać – najsłabszą częścią tej płyty są dema. Numery w warstwie bazowej nie mają dobrze wymyślonych linii melodycznych oraz brak perkusji. Właściwie wszystko co dobre w utworach ratuje produkcja. Słucham od kilkunastu dni Excitera i z każdym przesłuchaniem utwierdzam się w przekonaniu, że jest to fantastyczna produkcja i praca Marka Bella – jako producenta i Garetha Jones’a – jako inżyniera dźwięku, którzy wyciągnęli albo dodali dźwięki, które są majstersztykiem i nadały charakteru utworom. Panowie czapki z głów.
Jest jeszcze jedna sprawa, która zachwyca w tej płycie, to jakość głównych wokali Dave’a. Słucham i słucham ten album, jak Dave prowadzi swój głos. Z wywiadów wiemy również, że to Mark Bell wymagał od Dave’a, aby na różne sposoby pracował nad głosem przy nagrywaniu utworów. Szept, śpiew, krzyk, melancholia, moc i śmiech – jest wszystko i bardzo czysto. Zupełne przeciwieństwo tego, jak Dave i traktował swój głos na trasie.
O ile Songs of Faith and Devotion to najlepsze co mu wyszło pod względem emocji, oddania i zaangażowania wyrażone w wokalu, to Exciter dla mnie jest zajebistą demonstracją skali prowadzenia wokalu od dołu do góry i technicznej produkcji głosu przez producenta. Najlepsze co wyszło Dave’owi na płytach w tym stuleciu, szczególnie mając na uwadze, to jak masakrowane były wokale Dave’a na kolejnych płytach z trylogii Bena Hilliera.
Przyjrzyjmy się poszczególnym utworom…
Dream On – bezsprzecznie jeden z najlepszych numerów na tej płycie. Świetny mix bluesowej akustyki i elektroniki, która już w latach ’00 była niespotykana. Trochę archaiczna, jeszcze nie analogowa. Inna, ale dopieszczająca gitarę na poziomach, gdzie to gitara wciąż jest królem. Jak nie w depeche MODE. Wokal Gahana przyzwoity, chłopak nie pokazał jeszcze na co go stać na płycie. Czemu numer nie zagościł ponownie live na kolejnych trasach? Nie wiem. Wielka szkoda. 6/6
Shine – częściowa perełka z tej płyty. Muzycznie genialne zwrotki, świetny bas, choć garki mogłyby być lepsze, ale pewnie koncerty pokazałyby pełna krasę tego numeru. Wokal Dave’a wchodzi na poziomy które pokazują siłę jego głosu i kunszt pracy Bella.
Niestety refreny mimo, że teoretycznie idą połamanym bitem są tu ciałem obcym. Przykład jak nowoczesne drum’n’bass’owe bity nie idą w parze z dM. Inaczej poprowadzone refreny i byłby tu piękny singiel. Nie wiem czy nie przebijający, to co dostaliśmy jako single z tej płyty. Refreny i końcówka nie są złe, ale spokojnie do wykorzystania w innym numerze. Za same zwrotki dałbym 6. Szkoda, że pomysłu wystarczyło tylko na nie… 5/6
The Sweetest Condition – nigdy to nie był mój typ. Kawałek równie dobrze mógłby wyjść na Ultra. Country na gitarze, wypełniacze w elektronice, choć bardzo fajna linia basowa. Przed trasą nie rozumiałem jak ten numer wszedł do setu kosztem np. I Am You. Dopiero na trasie numer ten nabrał wyrazu w momencie, gdy dostał konkretna perkę. Zwróćcie uwagę na perkusję pod koniec numeru w wersji live, gdy stopniowo wygasa elektronika, a Eigner swoim graniem przygotowuje nas już na Halo. Paradoksalnie najlepszy fragment numeru. Tak powinna brzmieć perkusja w tym numerze na płycie, inaczej kawałek sporo traci. 4/6
When The Body Speaks – numer w którym uwielbiam linię basową i przeszkadzajki elektroniczne. Dave pokazuje znowu, że umie śpiewać ciekawie. Jak prosto i konkretnie brzmi ten wokal w porównaniu do tego, co robiono z jego głosem na kolejnych płytach. Najgorsze jest to, że na singlu potem jakiś mądrala obdarł numer z całej elektroniki i emocji (najlepszych elementów utworu), zostały smyki i gitara. Wiolonczela solo Knoxa Chandlera nie dała rady. To nie mogło brzmieć dobrze… blee 4.5/6
The Dead Of Night – to miał być numer pierdolniecie na płycie. Takie I Feel You albo A Pain That I’m Used To. No kufa nie pykło! Tym razem to refreny są ciekawe w tym kawałku, a zwrotki i kakofoniczny mostek bliżej mają do zlewającej się ściany dźwięku. Nie mój typ. Doceniam bardzo jak zadziornie śpiewa tu Dave, oraz po raz pierwszy doceniam wspólne wokale Dave’a i Martina w refrenach. Jak za starych, dobrych czasów. Na trasie dla mnie koncerty zaczynały się dopiero od Halo, gdy przeczekałem pierwsze numery otwarcia. 4/6
Lovetheme – miłe interludium, bo raczej w tej kategorii traktowałbym ten numer, niż pełnoprawny utwór. Lecimy dalej… 4/6
Freelove – już chyba na zawsze dla nas fanów ten numer będzie istniał w wersji Flooda. Gdyby tę wersję dano na płytę, a studyjny wypust, jako b-side na singiel, to żodyn, ale to żodyn nie powiedziałby złego słowa o Freelove. Aż boję się zapytać jak mogłaby brzmieć ta płyta, gdyby całą wyprodukował Flood. Freelove w singlowej wersji narobił dla tej płyty więcej dobrego komercyjnie, niż wszystkie pozostałe single łącznie, jakie promowały Exciter. Numer mocno ratuje prowadzenie wokalu przez Dave’a. Perkusja autorstwa mistrza Arito Moreria rachityczna. Technicznie wypas, ale muzycznie nic nie wnosi do numeru. 4/6
Comatose – ciągle nie wiem, co w tym numerze jest nie tak. W przebłyskach jest w nim nawet fajna elektronika. Chyba jednak przebłyski to za mało. Przede wszystkim nie lubię linii melodycznej i wokalu Martina. Dla mnie jest to numer co najwyżej na b-side. Dobre numery śpiewane przez Martina skończyły się na Ultra. Numer momentami brzmi, jakby był celowo nagrany z przesterem. 2/6
I Feel Loved – Ten numer obiecuje wiele, startuje bardzo przyjemnie. Jest jak samochód w którym słyszysz fajną pracę silnika, który kręci się pod 4000-5000 rpm, zmieniasz biegi, koła pięknie się kręcą, tylko nagle orientujesz się, że coś jest nie tak, bo stoisz w miejscu. Cała para idzie w gwizdek. Niby szybki numer, ale refren jest tego zaprzeczeniem. Puszczają szwy i nie trzyma ciśnienia oczekiwań wobec numeru. Dla odmiany Arito Moreria poradził sobie z perkusją całkiem fajnie. 4.5/6
Breathe – Numer lepszy od Comatose, na tyle lepszy, że zasłużył na granie na trasie. Perkusja w rachitycznej postaci, a jednak jakoś tam ratowany jest honor sekcji rytmicznej przez bas. Nie jest to Martinowe depeche MODE jakie szukam w depeche MODE. Z biegiem lat moja ocena urosła dla tego numeru. Głównie ze względu na docenienie elektroniki i smyków w numerze, nie mniej całościowy obraz nadal nie chce być inny, niż trochę powyżej średniej. 3.5/6
Easy Tiger – Numer, który najlepiej wypada w pełnej wersji znanej z singla. Tu jest jedynie zapowiedzią, obietnicą czegoś co ma się wydarzyć. Tak jest zarówno na płycie, jak i na koncercie, gdzie kawałek przechodzi w Dream On. Mogli spokojnie poświęcić Lovetheme na rzecz całego Wyluzowanego Tygrysa. 4.5/6
I Am You – Ten numer na tle reszty zyskuje za zwartość i konsekwencje. Nie rozłazi się jak I Feel Loved, ma bardzo ciekawą elektronikę. Propsy za bardzo fajne klawisze w tle, fajny basik i smyki, które w drugiej części numeru robią robotę. Nie wiem czy jest to materiał na singiel, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że w ciekawym remixie mógłby narobić zamieszania jak dzik w żołędziach. No i ma perkusję w dużo bogatszej postaci autorstwa Christiana Eignera, niż spora cześć numerów z tej płyty. Gdyby tylko powtarzana fraza – I Am You and You are Me – miała lepiej zrobioną nutę, to byłoby 6. Dużo większe szanse na singiel i potencjał koncertowy. 5/6
Goodnight Lovers – Wiem, że ten numer jest flekowany, ale dla mnie coś jest w tym numerze – bas, wokal Dave’a, smaczki. Kawałek spokojnie mógłby być zaśpiewany a’capella na głosy, jak i w pełnej elektronice. Dla mnie jest to taki odpowiednik Waiting For The Night na tej płycie (przy całym zrozumieniu proporcji obu płyt). Jeśli zachwycam się i napisałem, że ta płyta jest najlepszą wokalnie w poAlanowej epoce, to Goodnight Lovers wokalnie jest tego przykładem. Podkreślam wokalnie. Muzycznie to trochę inna historia. Za samą muzykę moja ocena nie byłaby tak wysoko, choć bas robi mi. Przede wszystkim to Dave robi tu robotę, bo umi. 5/6
Razem 4.35/6
W kolejnym tekście, który pojawi się na stronie zajmę się trasą koncertową i setlistą.
Na deser bardzo ciekawy wywiad zespołu zaraz po wyjściu ze studia. Pokazuje w którym miejscu był zespół, gdy nagrywali album.