WARSZAWA 2001.09.02 – Opowieść Fuego

EXCITER TOUR: 02 września 2001, Tor Wyścigów Konnych, Warszawa

_

W południe Warszawa przywitała nas bardzo ciepłą i spokojną pogodą, która z pewnością nie zwiastowała tego co miało nastąpić wieczorem. Już na początku wychodząc z tramwaju przy Alejach Jerozolimskich, czuć było wiszące w powietrzu napięcie. Warszawa lekko kołysała się w rytm muzyki depeche MODE. Na ulicach wciąż mijaliśmy się z naszymi „braćmi i siostrami”, a w kawiarenkach i galerii centrum (do której razem ze Stefodotarliśmy zupełnie przez przypadek) wybrzmiewały z telewizji znajome dźwięki „Kolonijskiego” koncertu sprzed 3 lat, retransmitowane w ten szczególny dzień przez Polską MTV. Dziś wszyscy chcieli przypodobać się fanom depeche MODE. Właśnie w ten dzień Warszawa wydała mi się całkowicie innym miastem, znacznie bardziej ekscytującym i jakby o wiele mniejszym. Wszystko co najlepsze skumulowało się w jej granicach, przestał drażnić nadmierny hałas zakorkowanych ulic i zatłoczone chodniki. Miejscami mój umysł nie nadążał z pojmowaniem tego nowego obrazu Warszawy, który dotychczas był mi zupełnie obcy. Na każdym kroku był ktoś znajomy, ale nie osobiście. Jakiś depeszowiec z wypchanym plecakiem i zawirowanym spojrzeniem, patrzący ze zniecierpliwieniem na zegarek i w myślach odliczający czas do rozpoczęcia koncertu. Były też zwarte grupy i „starzy wyjadacze” oraz ludzie tacy jak ja i Stefo, dla których koncert depeche MODE był całkowicie nowym doznaniem, najskrytszym marzeniem, które wreszcie miało się spełnić by zaspokoić rozpalone do czerwoności serca, przepełnione muzyką i tekstami depeche MODE.

Zbliżała się 16:00, posileni w jednej z komercyjnych restauracji, postanowiliśmy zerknąć na mapę i ostatecznie ustalić nasze położenie względem Służewieckiego Toru Wyścigów Konnych, na których to miała dokonać się ta „czarna msza” jakiej oczekiwaliśmy od tak wielu lat. Jednak wraz z upływem czasu, zaczynałem coraz bardziej odklejać się od rzeczywistości, nawet z olbrzymią trudnością przychodziło mi skupienie się na zagęszczonych punktach Maps Warszawy i ulicach które miały nas doprowadzić do Służewca. Dobrze chociaż że Stefo miał dobre przeszkolenie w orientowaniu się w terenie (zwłaszcza w o wiele gorszych warunkach). Zatem bez najmniejszych sprzeciwów poddałem się jego sugestiom. W ten sposób na Służewiec udaliśmy się metrem, które samo w sobie było dla nas obu dosyć nowym i ciekawym doświadczeniem. I tutaj również nie byliśmy osamotnieni „w wierze”. Razem z nami, niemal większość pasażerów owego metra stanowili depesze, zmierzający w dokładnie tym samym kierunku co my. Kilka przystanków dalej metro zatrzymało się w końcu na stacji „Służew”, a stamtąd już zmasowaną grupą przemaszerowaliśmy w kierunku Torów Służewieckich, niemal jak pochód jakiejś nowej ideologii, która za najważniejszą datę wybrała sobie dzień 2 września 2001 roku. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do tego magicznego miejsca, adrenalina coraz bardziej uderzała mi do głowy. Służewiec stawał się powoli innym światem, miastem w mieście, wszystko co pozostawało za moimi plecami przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jednak w pewnym momencie widząc tą całą watahę śmiało idących do przodu fanów depeche MODE, poczułem się w duszy trochę obnażony. Tak, obnażony… ze swojej najskrytszej fascynacji której nikt nigdy nie potrafił docenić, zrozumieć, która była moim odrębnym światem, do jakiego nikt oprócz mnie nie miał dostępu. Teraz widząc tych wszystkich ludzi, musiałem otworzyć się na nową rzeczywistość, do której nie byłem przyzwyczajony. Uzmysłowić sobie że oni są tacy jak ja, oni też słyszeli Oberkorn, Sea Of Sin, czy My Joy, też znają każde słowo i każdy dźwięk muzyki depeche MODE. To wszystko przez kilka chwil nie mieściło mi się w głowie, jednak w tym szczególnym dniu bardzo wiele rzeczy mnie zaskakiwało, dlatego szybko przestałem się nad tym zastanawiać i znowu na główny plan wysunął się nadchodzący koncert.

Po pokonaniu grubo ponad kilkuset metrów moim oczom ukazała się wielka brama sektora A i B przy której „warowała”, niewyobrażalna masa ludzi. Szczerze współczułem im tego potwornego ścisku. Jednak moja przechadzka po ulicach Warszawy na szczęście nie musiała zakończyć się właśnie w tym miejscu. Tutaj tylko zaopatrzyłem się w koszuli promujące koncert i poszedłem dalej pod wejście sektora VIP. Niestety, organizacja wejść na koncert z tego (teoretycznie „ekskluzywnego”) miejsca była dosyć niefortunna, nieprzemyślana i całkowicie paradoksalna, co tylko powodowało we mnie napady niezdrowego już zniecierpliwienia a nawet złości i ostrych słów pod kątem organizatorów. Stojąc tak na deszczu w ścisku przed bramką z wykrywaczem metali, różne myśli chodziły mi po głowie. Ekscytacja mieszała się z niepokojem, skacząca adrenalina z bezsilnością. Na szczęście po wielu perypetiach pokonaliśmy razem ze Stefo tą parszywą formę odizolowania nas od sennych marzeń, które zaraz miały się spełnić na widocznej już dokładnie, choć jeszcze nie w pełnej okazałości scenie. Niestety, a może na szczęście, mój przyjaciel musiał zostawić kilka rzeczy w depozycie, co okazało się później zbawienne dla ich dalszej egzystencji. Mimo wszystko nie to było już w tej chwili najważniejsze.

Wraz z przekroczeniem progu bramki, z opaską na lewym ręku zbliżałem się do sceny, z coraz większym otępieniem. Przez całe ciało przechodziły mi dreszcze, serce biło coraz szybciej. To już był przedsmak tego co miało zaraz nastąpić. Dokoła wielka masa ludzkich twarzy, szum wielotysięcznej widowni która ściśle przywierała do barierek sektora A, setki ludzkich oczu patrzących na nas z nutką zazdrości. Sektor VIP był z kolei oazą całkowitego spokoju (przynajmniej przed koncertem). Nie było tu czuć tego napięcia i ścisku jaki dało się zauważyć w dalszych sektorach. Na razie przypominało to pewnego rodzaju elektro-piknik „pod chmurką”, która właśnie teraz postanowiła schłodzić umysły tej całej zbieraniny fanatyków, rozgrzanych do granic możliwości myślą o zobaczeniu tak ubóstwianych przez siebie osobistości. Z potężnych głośników wybrzmiewały (na razie na pół swoich możliwości) ciekawe utwory elektroniczne ze statecznym, ale doprawdy rozbrajającym „beatem”, w których (jak się potem okazało) maczał palce sam Martin Gore, jedna z najważniejszych postaci dzisiejszego wieczoru. Zaczynało się ściemniać coraz bardziej i coraz trudniej przychodziło mi czekanie na mój ulubiony zespół, nawet piwo wypite za horrendalną cenę bodajże pięciu zł razem ze Stefo, nie zdołało mnie uspokoić, jedynie zgasiło pragnienie, ale nadal trzęsły mi się ręce z wrażenia i czułem jakbym zaraz miał się rozlecieć na milion drobnych kawałków, przy pierwszych dźwiękach Intra i gitarowego Dream On [85] w wykonaniu Martin’a. Jednak nagle mój niepokój ducha przerwało wyjście na scenę supportu, dwóch zgrabnych panienek, które miały uprzyjemnić nam czekanie na depeche MODE w coraz bardziej natarczywych strugach deszczu. Atmosfera delikatnie się ożywiła, pomimo przejmującego wiatru, coraz przyjemniej stało mi się przed sceną widząc że już zaraz pojawią się na niej DaveMartinFletch i reszta muzyków. Piosenki dziewczyn, lubujących się w klimatach synth-popowych rzeczywiście trochę mnie rozgrzały i uspokoiły. Niestety taki stan równowagi emocjonalnej utrzymywał się tylko w czasie trwania każdej z piosenek. Gdy muzyka milkła, budził się we mnie instynkt prawdziwego, zmokniętego i zdesperowanego depeszowca, któremu nie wystarczy już ta subtelna rozgrzewka, fanatyka który pragnie decydującego starcia z żywiołem o nazwie depeche MODE.

W końcu ciągłe wołania nieludzkim głosem, który zaskakiwał swoją barwą i doniosłością mnie samego, doprowadziły do tej upragnionej chwili. Bardzo powoli i ociężale zaczyna ulatniać się z potężnych głośników Easy Tiger [84]. A na scenie pojawiają się jedni po drugich, członkowie ekipy dMPowolny Tygrys trwa, a ja połykam łapczywie każdą zmianę i ruch na jeszcze zaciemnionej scenę. Aż w końcu moim oczom ukazuje się Martin Gore, ze swoją gitarą, rozpoczynający szybko i płynnie swoją instrumentalną wersję Dream On [85]. Wtedy już sam nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje tu (gdzie stoję) i kilka metrów przede mną. Zaczęło się robić na prawdę gorąco. Od tej chwili byłem praktycznie niewolnikiem, gitary Martin’a. To była prawdziwa gorączka. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem i klaskając delektowałem się muzyką wypływającą z rąk tego genialnego muzyka. Jednak prawdziwy wybuch euforii nadszedł dopiero przy pierwszych dźwiękach ostrego i drażniącego wszystkie zmysły The Dead Of Night [83], w tym miejscu pałeczkę lidera na scenie przejął Dave, którego doskonały głos zmiatał wszystko z powierzchni ziemi. Wtedy skacząc w rytm muzyki czułem że rozpiera mnie energia, którą emanuje ten nieprzeciętny człowiek na scenie. Moje uwielbienie łączyło się z zafascynowaniem i podziwem. Czułem niesamowitą bliskość z zespołem, którego obraz znałem jak dotąd tylko ze zdjęć i filmów. To wszystko było aż zbyt piękne żeby mogło być prawdziwe, jednak czasem marzenia się spełniają. Dave szalał na scenie wprowadzając zamęt w mojej głowie, a ja miałem wrażenie że co jakiś czas patrzy w moim kierunku co już w ogóle nie mieściło się w mojej percepcji. Ogólnie The Dead Of Night [83] na żywo, brzmiało fantastycznie, doskonała propozycja na rozruszanie publiczności. Później chwila wytchnienia i całkowitego zasłuchania w The Sweetest Condition [83]. Dalej klimat rósł i malał dawkowany w niewielkich ilościach, tak żeby oszołomić, ale nie nasycić. Dave wyraźnie z biegiem czasu coraz bardziej otwierał się na publiczność. Energia bijąca z obu stron kumulowała się szczególnie na nim, ale także na publiczności. Działała wręcz jak jakaś substancja odurzająca, bo jestem pewien że w innych okolicznościach, po całym dniu chodzenia pieszo ulicami Warszawy nie zdołałbym ustać nawet 20 minut, a co tu jeszcze mówić ponad dwóch godzin. Kolejnymi piosenkami jakie szczególnie utkwiły mi w pamięci, były po kolei When The Body Speaks [84], Waiting For The Night [83] i przepiękny Sister Of Night [24]. Była to z pewnością najwolniejsza i o najbardziej kontemplacyjna część koncertu. Przy When The Body Speaks [84], poszło w ruch kilka paczek zimnych ogni, które razem ze Stefo przemierzyły pół Polski aby w końcu dotrzeć na Służewiec. Szkoda tylko że płonęły nader szybko, a ich zapalanie w ścisku i przy takim siarczystym deszczu było niezbyt wygodne. Jednak kiedy już płonęły, utworzył się delikatny i niesamowicie przyjemny klimat, jakby pewnej wspólnoty religijnej, złożonej z tej wielotysięcznej widowni teoretycznie obcych sobie ludzi. Ja również z zimnym ogniem w ręku kołysałem się w rytm muzyki i subtelnego śpiewu Dave`a, który chyba jeszcze bardziej od nas wczuwał się w ten wszechobecny nastrój pokoju, wyciszenia i miłości. Ta piękna ballada, otworzyła moje serce na kolejny utwór – Waiting For The Night [83]. Była to bodajże pierwsza piosenka w czasie której na wielkim ekranie z tyłu sceny pojawiła się konkretna prezentacja, podkreślająca w genialny sposób piękno owej kompozycji. Na pewno właśnie tej piosenki i tej prezentacji nie zapomnę do końca życia. Było to doznanie z pewnością niematerialne, całkowicie metafizyczne i jak dotąd niezgłębione. Wtedy właśnie słysząc klimatyczny i pełen nieprawdopodobnego piękna Waiting For The Night [83] , czułem że czegoś takiego w życiu może już nigdy nie przeżyje. Spadający z nieba deszcz przestał mi przeszkadzać a nawet był jakby kolejnym perfekcyjnym elementem prezentacji, skupiającej się właśnie na miarowych uderzeniach kropli, która wtapiała się w lustro wody zgodnie z rytmem muzyki. Czułem jakby ten nierealny i wyimaginowany deszcz przeniósł się tutaj na widownie, tak bym jeszcze bardziej mógł poczuć magię i nieprzeciętność muzyki depeche MODE. Tego wrażenia nie sposób opisać słowami, to jakby uczucie przejścia w całkowicie inny stan skupienia. Po tych piorunujących doznaniach przyszedł czas na to by Martin zabrał głos i chwycił za serce, już i tak oszołomioną publiczność. Sister Of Night [24], a raczej jego wersja akustyczna jaką zaprezentował nam Martin, przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Po prostu powalała na kolana, do tego zaangażowanie jakie wkładał w jej wykonanie Martin potęgowało wrażenie swoistego misterium którego wszyscy byliśmy świadkami. To było jak grzebanie w odmętach mojej duszy, tak aby w końcu przy refrenie wyrzucać z siebie wszystkie troski i doznać wewnętrznego oczyszczenia. Gdy utwór dobiegał końca, czułem że po raz kolejny, przeżyłem prawdziwe i niepowtarzalne wewnętrzne święto, z udziałem Martin’a jako duchowego przewodnika. Naprawdę fantastyczne doznanie…

Deszcz jakby po spełnieniu swojej funkcji przy  Waiting For The Night [83], nieco się przerzedzał, a koncert trwał nadal. Martin zaśpiewał jeszcze Breathe [84], i powoli przychodził czas na nieco szybszą część koncertu, którą otworzył już Dave, śpiewając z wielkim uczuciem, Jedną z najlepszych kompozycji z Exciter’a – Freelove [83]. Utwór doskonały w swojej formie, teraz nabrał jeszcze większych rumieńców w wersji koncertowej. Jednak prawdziwym wyczynem w wykonaniu depeche MODE był chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie utwór – Enjoy The Silence [84], To była już prawdziwa euforia, wtedy chyba najlepiej czułem smak spełnionych marzeń. depeche MODE nie zawiedli mnie, muszę przyznać że Enjoy The Silence [84] na Warszawskim koncercie był najlepszym utworem jaki kiedykolwiek miałem okazje usłyszeć. To był już praktycznie hymn, grany dla wszystkich fanów depeche MODE i zaśpiewany przez nich samych razem z Dave`em i Martin’emEnjoy The Silence [84] zawsze doskonale prezentował się na koncertach, jednak jego część instrumentalna tym razem dosłownie ścinała z nóg. Była rewelacyjna, doskonale zsynchronizowana i cudownie dopełniona genialną solówką w wykonaniu Mr. Martina L. Gore`a. Myślałem że w czasie tego utworu wyjdę z siebie pod wpływem takiej potężnej dawki energii. Serce wyrywało się z zawiasów, a dusza niemal wychodziła z ciała. Ten utwór pozostanie w mojej pamięci również na bardzo, bardzo długo, naprawdę takich rzeczy się nie zapomina. Później zabawa rozpoczęła się na dobre. Bardzo ciekawie brzmiało I Feel You [84] oraz In Your Room [84] z kolejną nieprzeciętną prezentacją na „big screenie” z tyłu sceny. Następnie nadeszła pora na nieco nowsze nagrania depeche MODEczyli It`s No Good [83] oraz całkowicie świeżutki I Feel Loved [50]. Z czego ten ostatni szczególnie dobrze prezentował się na tle szlagierowych przebojów depeche MODE. Nadał nieco dyskotekowy charakter całemu temu przedstawieniu, a wirujące i nakładające się na siebie słowo love obecne na ekranie potęgowało wrażenie rytmicznej hipnozy, przerywanej tylko okrzykami I feel loved!!!. Wtedy byłem już mocno zmęczony, chociaż co ciekawe nie czułem tego zmęczenia w czasie trwania piosenek, ale chwilę po ich zakończeniu. Dobrze że przerwy nie trwały długo, no a poza tym czekało mnie przecież jeszcze sporo wrażeń tego pięknego wieczoru. Na początek depeche MODE postanowili dobić mnie swoim rewelacyjnym Personal Jesus [84]. Gdzie zarzynając resztki swoich strun głosowych wołałem z całkowitym oddaniem reach out and touch faith!!!.

Po tym wszystkim pozwolili mi na chwilę wytchnienia, a Martin rozpoczął Home [83], tak by przygotować mnie na decydujące starcie, którego sam do końca jeszcze nie byłem świadom. Kolejnym punktem programu, był niesamowity Clean [75], przy którym znowu malutkie światełka, stanowiące żelazny punkt scenografii koncertu, zjechały na dół, aby uświetnić pełen uczucia i przejmujący wokal Dave`a w tej świetnej kompozycji. Kiedy Clean[75], dobiegł końca, nastąpiła chyba największa niespodzianka w czasie tego koncertu, otóż dane mi było usłyszeć fantastyczny utwór który rozpoczynał wiele lat temu moją przygodę z depeche MODE. Już przy pierwszych dźwiękach Black Celebration [82], łzy stanęły mi w oczach. Ten utwór ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, a słysząc go na żywo, cała moja dotychczasowa fascynacja depeche MODE przechodziła mi przed oczami. Te cudowne lata kumulowały się w małe porcje które w ciągu paru sekund przemykały mi po głowie jedna po drugiej. Dlatego właśnie Black Celebration [82], odebrałem w wyjątkowo dotkliwy i namacalny sposób, miałem wrażenie jakby DaveMartin i Fletch zagrali ten kawałek specjalnie dla mnie. Była to moja wewnętrzna Czarna uroczystość, która pozostanie w moim sercu na zawsze. Potem przyszedł już czas na prawdziwe apogeum dzisiejszego, bardzo długiego wieczoru. Ekran zabarwił się w żółte plamy a Martin rozpoczął swoim charakterystycznym riffem utwór kończący ten niesamowity koncert – Never Let Me Down Again [84]. Znowu ziemia zadrżała i wszystko zaczęło pulsować. Kolejny raz ulatywałem wysoko w jakąś niezbadaną przestrzeń i naprawdę nie chciałem za nic w świecie schodzić na ziemie. Tym utworem depeche MODE znowu pokazali że nikt nie może się z nimi równać. Również i tutaj, tak samo jak w przypadku Enjoy The Silence [84] część instrumentalna działała na mnie całkowicie rozbrajająco. Wręcz bombardowała mnie swoją siłą przekazu, energią i napięciem jakie wypływało z głośników. Zaraz po niej przyszedł czas na rytualne machanie rękami, bez którego nie mogło się obyć żadne publiczne wykonanie tej świetnej piosenki. Ja również mimo tego że byłem już całkowicie opadnięty z sił, zebrałem się w sobie i na znak Dave`a zacząłem imitować (wraz z resztą widowni) falujące na wietrze łany zboża, które tak naprawdę porusza nieprzeciętna muzyka depeche MODE, a nie jakiekolwiek oddziaływanie środowiska naturalnego. Szczerze mówiąc kiedy wszyscy podnieśli ręce do góry niewiele już dało się zobaczyć z tego co działo się na scenie. Mimo wszystko nie oto tu chodziło, Dave poruszył nawet najbardziej uśpione zakamarki publiczności, która jakby podwoiła się w swojej liczebności. Dyrygował nią według swojego uznania, a ona posłusznie spełniała jego polecenia. Znowu był to jeden z wielu magicznych momentów w czasie trwania tego koncertu. Kolejne całkowicie odjazdowe i niepowtarzalne przeżycie. Po zakończeniu Never Let Me Down Again [84], owacjom nie było końca. Scena jaskrawo zabarwiła się białymi strumieniami światła, a depeche MODE powoli ją opuszczali, machając nam na pożegnanie i życząc dobrej nocy oraz rychłego zobaczenia następnym razem. Jednak tak naprawdę, to my mieliśmy powody do tego by im gorąco dziękować, za to że zechcieli zagrać dla nas w czasie tego deszczowego wieczoru.

Gdy już ostatni członek ekipy opuścił scenę, w mgnieniu oka uzmysłowiłem sobie jak wielkiego wydarzenia byłem przed chwilą uczestnikiem. Oczywiście od razu jak tylko ruszyłem się z miejsca, dały o sobie znać (skutecznie znieczulane do tej pory) nogi. Z fizycznego punktu widzenia miałem wrażenie jakbym przed chwilą wyszedł z pralki automatycznej, jednak we wnętrzu czułem duchowe oczyszczenie, spokój i radość. Kierując się razem ze Stefo, do wyjścia, brodziliśmy po błotnistym trawniku, który z pewnością długo nie zapomni tego wyjątkowego dnia (tak samo jak my). Chaotycznie próbowałem ogarnąć myślami to wszystko co się działo tutaj jeszcze przed paroma minutami. Jednak w głowie miałem istny mętlik, nie mogłem pozbierać myśli, które wciąż krążyły gdzieś poza mną, jakby zapominając o tym że koncert przeszedł już w tym momencie do historii. Ale jak się potem okaże, jeszcze długo po tej chwili mój umysł nie powróci do stanu sprzed koncertu. Już nigdy nie będzie tak samo jak przedtem. Koncert otworzył przede mną nowe horyzonty patrzenia na muzykę, delektowania się w nią w całkowicie nowy, nieznany mi dotąd sposób. Mimo wszystko opuszczając teren Służewca, czułem w sobie lekką nutkę żalu na myśl o tym, że to wszystko już minęło i być może bardzo długo przyjdzie mi czekać na kolejny tak cudowny koncert w wykonaniu depeche MODE. Co gorsza w tej kwestii nie ma mowy o żadnych zamiennikach, żadna grupa nie gra tak dobrze jak depeche MODE i dlatego warto wspominać tamten dzień oraz z nadzieją czekać na kolejną czarną uroczystość w wykonaniu tego najfantastyczniejszego zespołu na świecie. Dla mnie osobiście była to duchowa podróż poprzez kalejdoskop uczuć i wrażeń, które zawsze były częścią mnie, a teraz mogły wyjść z głębi mojej duszy, napełniając ją całkiem nowymi doznaniami i przeżyciami. To było jak dziwny sen, który tak naprawdę powinien zostać w sferze błogiej fantazji, jednak stał się rzeczywistością, w której na dodatek ja sam miałem czynny udział.

Na pewno to wydarzenie pozostawi na długo ślad w mojej psychice, dzięki niemu stałem się znacznie bogatszym wewnętrznie człowiekiem. Nawet teraz kiedy od koncertu minęły już prawie trzy miesiące, często go wspominam i coraz bardziej żal mi jest tego, że nie mogę przenieść się w czasie by jeszcze raz przeżyć to wielkie przedstawienie w wykonaniu depeche MODE na Warszawskim Służewcu. A póki co pozostają wspaniałe wspomnienia, zdjęcia i nadzieja, która każe wierzyć że kiedyś jeszcze raz zobaczę na swoje własne oczy muzyków z depeche MODE.

Fuego

Relacja z koncertu w Warszawie, oryginalnie ukazała się po raz pierwszy 20 lat temu na MODEontheROAD.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Translate »
%d bloggers like this: